środa, 28 grudnia 2011

SOCIAL CURRENCY - O kojarzeniu jakości życia z jakością otoczenia wizualnego



 http://c759930.r30.cf2.rackcdn.com/wp-content/uploads/2010/11/Socialopoly-Game-Board.jpg


Czyny mówią głośniej niż słowa?

O tym, że nie do końca chcemy lub potrafimy zdać sobie sprawę z tego, jak łatwo eksplorować, programować i uzależniać nasze potrzeby i oczekiwania w warunkach dynamicznie rozwijającej się cyfrokracji powstaje coraz więcej publikacji, niestety głównie anglojęzycznych. Od BBS i flashmobów, o rozwoju social media coraz częściej mówi się w kontekście pojęcia social bank, a Facebook nazywa największym bankiem świata (Stalnaker, 2011). W wirtualnej rzeczywistości walutą jesteśmy my - nasze potrzeby, gusta, preferencje (Rushkoff, 2010). Innymi słowy, stery nad jakością naszego życia przejmują portale społecznościowe, a wszystko to dzieje się w środowisku wizualnym. Część Internautów podkreśla, że koncepcje te dotyczą głównie wyścigu popularności. Czy można jednak zgodzić się z opinią, że biernych uczestników problem nie dotyczy?  


Fejs Bóg i wirtualna waluta jako język Internetu

Stan Stalnaker, właściciel społecznościowej platformy Hub Culture posiadającej wirtualną walutę Ven podkreśla, że w momencie gdy Facebook udostępni funkcję wymiany P2P z możliwością  „like”, mapa wartości „like-ów” i innej aktywności wyświetlanej na społecznym grafie zaczną funkcjonować jak pieniądze. Autor zwraca także uwagę na fakt, że w istocie wpływ wirtualnej waluty będzie dalej rósł wraz z zacieraniem się tradycyjnej definicji pieniądza, co wiąże się z początkującym charakterem jej rozwoju. Ponadto, Stalnaker utożsamia walutę z językiem, wnioskując dalej, że Internet potrzebuje własnego języka dla waluty, tak jak każdy naród posiada swój język i walutę. [1] Internauci podkreślają jednak, że wirtualna waluta nie jest wcale nowym zjawiskiem zakładając, że społeczeństwo jest światem przepływów (flows), w którym wymiana (exchange) dokonuje się za pomocą (social currency) i obejmuje rozmaite formy wymiany dóbr (reputation, credits, points, vouchers, grades, degrees, prizes, virtual money) [2], a takie funkcjonowały w Internecie od dawna np. na platformach gier. Armano porównuje z kolei drogę przeobrażenia współczesnego handlu na wzór gier (business gamefied) [3]. Idąc tropem prób definowania społecznej waluty można stwierdzić, że social currency funkcjonowało przed wynalezieniem pieniądza. Przy czym warto pamiętać, od czego wziął się „banking”.





Wizualność, czy obrazkowość społecznościówek nie tylko zapewnia wrażenie gry, prosty dostęp, szybki proces aklimatyzacji użytkowników na platformie i przyjemność użytkowania. Zapewnia także błyskawiczne, podprogowe rejestrowanie, utrwalanie i powielanie widzianych treści (current-see). Fenomen social media zupełnie zmodyfikował społeczną percepcję jakości życia, stał się meta systemem kształtującym nasze potrzeby i oczekiwania w pożądanym kierunku bardziej dynamicznie, niż tradycyjny marketing i reklama. Paradoksalnie, bardziej niż kiedykolwiek pozbawiając nas możliwości samodzielnej analizy i interpretacji, a przede wszystkim obrony przed niepożądaną ingerencją w jakość naszego życia. Jednocześnie, bardziej niż kiedykolwiek dając nam możliwość interpretacji poprzez wnikliwą obserwację.





Spojrzenie przez pryzmat jakości wizualnej

Konfrontacja poziomu wiedzy o jakości wizualnej w grupach o zróżnicowanym stopniu zaangażowania w kreację wizualną i problematykę jakości wizualnej skłania do kilku ważnych refleksji. Po pierwsze, niezależnie od zmiennych statystycznych, płci, wieku, wykształcenia i specjalizacji, stopnia wrażliwości, zaangażowania w kreację wizualną lub twórczego indywidualizmu, pojęcie jakości życia i jakości wizualnej otoczenia kształtują się w bardzo powierzchownym i ograniczonym zakresie percepcji. Biorąc pod uwagę istniejące możliwości ich zintegrowania, ponownego definiowania, połączenia, a także dostępność i dobrowolność wyboru opcji (gwarantującej definicję kompletną, uniwersalną, profesjonalną, wielozadaniową, ekonomiczną) trudno uzasadnić automatyczne skłanianie się populacji zazwyczaj ku priorytetom wygody, bezpieczeństwa, ekonomiki lub obojętności. Niestety, wolimy kojarzyć jakość wizualną tylko z gustem estetycznym, lub tylko z normami technologicznymi. W rzeczywistości jest to bardzo złożony, ustawiczny proces ciągłego doskonalenia na wszystkich poziomach zmysłów i ludzkiej aktywności, łączący zamiłowanie do filozofii jakości, samokształcenia, rozwoju, techniki, kultury, piękna i estetyki, psychologii i wielu innych pól działania. Po drugie, można zaobserwować, że kierunki rozwoju kultury powszechnej pozbawione filozofii jakości, pozbawione są w istocie wizji, nadrzędnego celu i strategii działania zapewniającej zrównoważony rozwój w duchu innowacji.
To programy pozbawione pasji i geniuszu. Po trzecie, obserwacja społecznej reakcji na taką diagnozę wskazuje pewne tendencje, np. do biernego odbioru, cząstkowych prób interpretacji, wycofywania się z odpowiedzialności za swoją opinię. W otwartej dyskusji o potrzebach i oczekiwaniach społecznych, stosunek do pojęcia jakości życia w kontekście rewolucji cyfrowej jest ambiwalentny. Z jednej strony przeraża nas wszystko, co nowe i nieznane oraz perspektywa uczciwej zmiany w kierunku rozwoju. Jakość wolimy postrzegać jako cechę produktu, a nie proces doskonalenia, który bezpośrednio odzwierciedlałby nasze realne, aktywne wysiłki we własnym rozwoju, a może obnażał ich brak? To starcie komfortu i wygody z deklaracją systematycznego doskonalenia musi się nam bardzo nie podobać, skoro wolimy tkwić w fikcyjnym przekonaniu, że rzeczy genialne biorą się w magiczny sposób z nikąd. Z drugiej strony, na co dzień chcemy wszystkiego, co najlepsze i najtańsze, oczekujemy i wymagamy wysokiej jakości w niskiej cenie, darmowej akceptacji, społecznego docenienia. Wychwalamy się na forach, fascynuje nas geniusz i kreatywność, choć go nie rozumiemy.
To wszystko punkty odniesienia, ale i sumy kontrolne jakości naszych marzeń, pragnień, ograniczeń, mentalności.


http://guestofaguest.com/wp-content/uploads/2011/03/social-media.jpg



Being fucking awesome

Julien Smith, jeden z pierwszych na świecie blogerów i autor bestsellerów opublikował surowe podsumowanie swojego doświadczenia z „social web”. [4] W istocie, chcemy być w czymś jedyni albo dobrzy, kończyć najlepsze szkoły, plasować się wysoko w rankingach, znać się na sztuce i biznesie, mieć najlepszego dentystę, być najdumniejszymi rodzicami, itd. Zwykle wystarcza, aby realną hierarchię wartościowania zastąpił wirtualny guzik „like”. Do czasu. Przez pryzmat jakości wizualnej, nasza codzienna aktywność w życiu i cyberprzestrzeni nabiera strategicznego znaczenia. Korzystamy z technologii, a nie technologia wykorzystuje nas. Interpretacja to klucz do wymiaru, w którym stając się bardziej świadomym uczestnikiem, przejmujemy z powrotem kontrolę nad procesami własnego rozwoju. Prowadzimy dialog, a nie jesteśmy prowadzeni monologiem. Przestając patrzeć wybiórczo, możemy podejść do rzeczywistości procesowo, polepszyć dowolną dziedzinę wiedzy i aktywności jeśli poświęcimy temu wystarczająco dużo czasu i uwagi.
   





Po co i komu potrzebna jakość wizualna

W perspektywie długofalowego rozwoju koncepcja jakości wizualnej może stanowić odpowiedź na wiele dylematów rozwoju, cyfrokracji, konsumpcjonizmu, stać się podstawą do opracowania skutecznych mechanizmów obrony świadomości przed cyfrową inwazją w nasze umysły. Otoczenie, które w znacznym stopniu negatywnie zaburza naturalne cykle (Rushkoff, 2010), w istocie ingeruje w jakość życia. Tracimy pewne naturalne umiejętności. Brakuje nam społecznej wyobraźni, aby skutecznie uzmysłowić sobie to pierwotne prawo do jakości otoczenia, jeśli wszystko, z czym jesteśmy realnie i wirtualnie powiązani funkcjonuje w zaburzonym cyklu, czasie i przestrzeni. Przestajemy zdawać sobie sprawę z fizyczności procesów, jakim niewątpliwie jest zdrowy obieg energii, zdrowa komunikacja i wymiana międzyludzka.



Nie popularne

Rok 2011 zaowocował pozytywnymi procesami i rozwiązaniami dla koncepcji jakości wizualnej w teorii naukowej i w praktyce badawczej, choć nadal stanowi zjawisko nowatorskie zarówno w sferach akademickich jak i artystycznych. Można zaobserwować jednak pojawianie się na rynku międzynarodowym coraz większej ilości projektów,  publikacji i blogów nawiązujących m.in. do filozofii jakości, idei cyfrowego społeczeństwa, myślenia projektowego, rozwoju sektora branż kreatywnych, a pośrednio również do elementów koncepcji jakości wizualnej. Badanie wielu z nich wzbogaciło bazę argumentacji naukowej i wnioskowań na temat koncepcji jakości wizualnej, przyczyniając się do lepszego zrozumienia jej wielopłaszczyznowego charakteru oraz mechanizmów utrudniających przyswajanie wiedzy o jakości. Posłużyło także lepszej optymalizacji oferty programu promocji jakości w sztukach wizualnych.  




Bibliografia
  1. http://mashable.com/2011/07/28/social-media-influence-accountability/
  2. http://www.webisteme.com/blog/?p=486
  3. http://blogs.hbr.org/cs/2011/04/serious_play_the_business_of_s.html
  4. http://inoveryourhead.net/best/









KEIT, SJSW


poniedziałek, 19 grudnia 2011

Przede wszystkim łatwe piękno






felieton Jacka Wykowskiego - dziennikarza, redaktora, specjalisty ds. sprzedaży i właściciela prężnie rozwijających się stron promujących fotografię



„...powiedz odbiorcy, że będzie mu przykro, że może boleć, że poczuje się zagubiony, że zostanie zmuszony do trudnych pytań. Co wybierze? Wiadomo co – obrazki gwarantujące przyjemność”




Z jakością wizualną w dziedzinie fotografii mamy problem. I to problem w wielu aspektach. Przede wszystkim brakuje definicji, określeń, ram, cóż to takiego „dobre zdjęcie”. Fakt – takich definicji może być mnóstwo, ale mimo tego nie należy rezygnować z ich skompilowania i upowszechniania. Obecnie funkcjonujące pojęcia opierają się z reguły na aspektach technicznych fotografii (ostrość, światło, kompozycja etc.) oraz na estetycznych (ładna lub brzydka praca oraz uzasadnienie). W dostępnych szerszemu gronu definicjach i w ocenach indywidualnych brakuje odniesień do wartości artystycznych.
Sam jako twórca i administrator stron z fotografią, w selekcji zdjęć opieram się głównie na mojej indywidualnej definicji „dobrego zdjęcia”. Oczywiście definicja ta ulega rozwojowi, ale cały czas ma charakter osobisty i myślę, że warto byłoby czasem odnieść się do określeń argumentujących wartość artystyczną zdjęcia. Bo te o charakterze technicznym tudzież estetycznym są raczej dostępne i tym samym łatwiej można się do nich odwołać.

Cóż to takiego dobre zdjęcie?

„Dla mnie podstawowym kryterium dobrego zdjęcia jest to, że wypływa ono z wewnętrznej konieczności: tak chcę i powinienem zrobić, a konsekwencją dobrej pracy jest radość, poczucie spełnienia” (dr Waldemar Frąckiewicz – FOTOocena z „Foto” nr 1987/3-4)

„Sztuka jest odtwarzaniem rzeczy, bądź konstruowaniem form, bądź wyrażaniem przeżyć – jeśli wytwór tego odtwarzania, konstruowania, wyrażania jest zdolny zachwycać, bądź wzruszać, bądź wstrząsać. (Tatarkiewicz, W., Dzieje Sześciu Pojęć, Warszawa, PWN, 1988, s.52).

„...będziemy poszukiwali zdjęć, które są rodzajem emocjonalnej relikwii, czyli czegoś, co adresuje ten przekaz do naszych emocji, ukrytych pragnień, tęsknot, do rzeczy które uważamy za piękne i godne tego aby je promować. Będziemy szukali fotografii które interesująco interpretują świat, które będą nas w stanie zaskoczyć”. (Tomasz Tomaszewski, panel dyskusyjny Wielkiego Konkursu Fotograficznego National Geographic z dn. 8 czerwca 2010 r. w Warszawie).

To definicje odwołujące się przede wszystkim (ale nie tylko) do walorów artystycznych zdjęcia. Takich właśnie brakuje. Jest rzecz jasna szereg innych, akcentujących wartości techniczne czy estetyczne, tudzież użytkowe, poznawcze  i inne – ale jest ich nieproporcjonalnie więcej od tych przytoczonych powyżej. A najwięcej jest tych stawiających na piedestał estetykę. Ciekawą teorię na ten temat przedstawia Anna Maria Potocka w książce „Estetyka kontra sztuka”. „...bardzo łatwo jest zawładnąć świadomością i zdobyć przychylność odbiorcy, kiedy się obiecuje, że będzie "dobrze, miło, ciepło i pięknie". A powiedz odbiorcy, że będzie mu przykro, że może boleć, że poczuje się zagubiony, że zostanie zmuszony do trudnych pytań. Co wybierze? Wiadomo co – obrazki gwarantujące przyjemność. Wybierze łatwe piękno, sztuczną wzniosłość i pozorny tragizm”.
Cytat ten doskonale podsumowuje zarówno typ funkcjonujących w powszechnej świadomości definicji „dobrego zdjęcia” czy sztuki, jak i typ ocen i komentarzy prezentowanych prac.

Jako fotograf, który od kilku lat korzysta z internetowych galerii fotograficznych (jako autor zdjęć, ale i  użytkownik oraz obserwator prac innych) jak też administruje własnymi tego typu stronami (np.: www.fb.com/artphotopoland) dostrzegam podobną tendencję właśnie w doborze zdjęć przez moderatorów/administratorów, w ocenianiu ich przez samych użytkowników, a także w uzasadnianiu tychże ocen. Tendencję, której główną treścią jest piękno, sztuczna wzniosłość i pozorny tragizm. Nawet na (z założenia) „branżowych” portalach fotograficznych typu plfoto.com czy maxmodels.pl próżno szukać na górze rankingu zdjęć, których jedyną wartością nie jest szeroko pojmowana estetyka i łatwość odbioru. Większość fotografii w kategorii „TOP” portalu plfoto.com za rok 2010 w dwóch podstawowych kryteriach: suma ocen i średnia ocen to zdjęcia przyrodnicze lub dokumentacyjne – niosą one rzecz jasna wartości estetyczne czy poznawcze – ale na tym ich wartość się z reguły kończy. Pobudzają te obszary naszej wrażliwości, które pobudzić można łatwo i jednoznacznie, nie zostawiając miejsca na niedomówienia, metafory i nie zmuszając do myślenia. Na portalu maxmodels.pl „najlepsze zdjęcia” to te, które mają najwięcej komentarzy. Innych kryteriów brak. Nie sądzę, by kryterium popularności mierzonej liczbą zdań pod zdjęciem (bardzo często są to towarzyskie dyskusje niedotyczące zdjęcia) mogło być jedynie obowiązującym w obiektywnej ocenie jakości zamieszczonej pracy. Czy służy to pełnemu i właściwemu promowaniu jakości wizualnej fotografii? Niekoniecznie.
Podobnie rzecz ma się z interpretacją słowną. Jeśli chodzi o plfoto.com, spotkałem się czasem z komentarzami oceniającymi zdjęcie według kryteriów technicznych (światło, kadr, kompozycja itd.). Większość jednak ocen skupia się tylko na estetyce zdjęcia, a ich uzasadnienie sprowadza się do indywidualnej oceny „ładne, średnie lub brzydkie”. Prawie nikt nie widzi potrzeby, a  przede wszystkim nie potrafi uzasadnić, dlaczego dane zdjęcie mu się podoba lub nie – nawet w kategoriach piękna. Nie ma odwołań do historii sztuki, głównie malarstwa i fotografii, do prądów, trendów, inspiracji. Całkowicie brakuje interpretacji wartości artystycznej zdjęcia – szczerze mówiąc nigdy się z taką interpretacją nie spotkałem. Jeszcze gorzej jest na portalu maxmodels.pl: oceniający nie potrafią i nie widzą potrzeby uzasadniania jakości zdjęcia nawet wg profesjonalnych kryteriów technicznych. Dominują płytkie oceny oparte na indywidualnym guście typu „bardzo ładne zdjęcie”. Niestety podobne wnioski dotyczące komentarzy i dyskusji muszę wyciągnąć na przykładzie własnej strony www.fb.com/artphotopoland 
Wśród zamieszczanych analiz prac dominują krótkie opisy zdjęć typu „dobre lub kiepskie”, mimo iż wśród społeczności do której owe zdjęcia docierają jest wielu uzdolnionych fotografów-artystów. Jedynym i wątpliwym pozytywem jest fakt, że uczestnicy, którzy sami zajmują się fotografią artystyczną (lub innego rodzaju, ale na wysokim poziomie) nie komentują wcale. Pewnym pocieszeniem może być jeszcze to, że strona jest dość młoda i nie skupiła jeszcze na tyle obszernego środowiska krytyków, którzy chcieliby i potrafili profesjonalnie oceniać zamieszczane zdjęcia. Jako autor i pomysłodawca strony dążę do tego, by to się zmieniło.  
Inną wartą uwagi obserwacją jest fakt przebijania się do powszechnej świadomości zdjęć o określonej kategorii. Tak jak wspomniałem wcześniej, dominuje fotografia przyrodnicza, ale także akty. Sama nagość jest potężnym magnesem skłaniającym do obejrzenia zdjęcia. Co ciekawe, najlepiej, gdy odwołuje się bezpośrednio do erotyzmu i skupia się na wzbudzeniu zainteresowania poprzez skojarzenia z seksem lub pięknem. Aktów, na których nagość jest narzędziem wskazującym na głębszy przekaz, jest mało i nie przebijają się do szerszej publiczności. A nawet jeśli się przebiją, o ich wartościach artystycznych się nie mówi lub się ich nie zauważa.

Osobiście nie spotkałem się w polskiej przestrzeni wirtualnej z portalem, który promowałby jakość fotografii w odpowiedni sposób. Po części to wina samych pomysłodawców i moderatorów, ale także i uczestników oraz odwiedzających takie portale. Myślę, że jest jednak miejsce i potrzeba, by taki portal i społeczność powstały.


Jacek Wykowski dla SJSW


sobota, 19 listopada 2011

Piotr Meller - BLOG AFRYKAŃSKI cz. 4


Dziennik z podróży Piotra Mellera
IFAKARA ORAZ WODNE SAFARI


Fot.1 - "Rodzinna przejażdżka"


Tym razem nie będzie zbyt wiele tekstu. Jak mówią fotografię mogą powiedzieć więcej niż 1000 słów ;) Zapraszam więc na spacer do Ifakary.

Na początek piękna choć podniszczona zabudowa z lat 50tych ubiegłego stulecia:


Fot.2

Fot.3

Fot.4


..oraz ta nieco nowsza i mniej efektowna. Za to dla mnie interesująca z punktu widzenia fotografa :)

Fot.5 - "Pro-Foto"


W Ifakarze znajduje się oczywiście targowisko. Poniżej jedno ze stoisk...

Fot.6 

...przy, którym spotkaliśmy sprzedawce homeopatycznej Viagry ;)


Fot.7


Miejscowi Ziomale:


Fot.8


oraz salon gier:

Fot.9

I jeszcze kilka obrazków z Ifakary:


Fot.10 - "Kobieta z Targu"


Fot.11 - "Śmieciarka"


Dość już Ifakary, nie po tu przecież przyjechaliśmy... 


REJS 

Do Ifakary nie przyjechaliśmy jednak zwiedzać, ale na "wodne safari". Poza dziesiątkami gatunków ptaków (w tym jednego endemicznego Twitty'ego, wyglądającego jak mały kanarek) mieliśmy zobaczyć żyjące dziko hipopotamy i krokodyle. I jedno, i drugie w sumie już widzieliśmy. Hipopotamy w stawie na safari, a krokodyle w parku. Ale zobaczenie ich z łódki to zdecydowanie większa atrakcja :) Na ile to prawdopodobne, że się uda, bo gwarancji przecież nikt nam nie jest w stanie dać :) Za chwilę przekonamy się sami... 

Na początek przygotowania do rejsu. Pełna "profeska" ;) Tuż przy brzegu czekała kilkumetrowa dłubanka. Nie była jeszcze gotowa. Najpierw należało ją "ztuningować", tzn. zamontować dach, żeby Muzungu się przypadkiem nie upiekli. O tym, że baldachim był dla nas konieczny, przekonałem się zaledwie godzinę później, kiedy to podczas 15minutowej przerwy na jednej z wysepek spaliłem się na czerwono, a nie mam przecież specjalnie wrażliwej skóry ;) Kolejne trzy dni dochodziłem do siebie. Na szczęście dla mnie kolejne dwa dni były pochmurne (nieuchronnie zbliżająca się pora deszczowa), więc moja skóra (zwłaszcza na rękach) miała czas, by dojść do siebie. I tu dobra rada dla czytelnika, w okolicach równika zawsze i wszędzie używamy olejków z filtrem i nie ważne, czy wychodzimy na słońce na 5,10 czy 15min. Ja przekonałem się o tym wyjątkowo boleśnie :) 

Wracając po tej małej dygresji do wspomnianego "tuningu", polegał on na montażu prymitywnego baldachimu, składającego się z przerdzewiałego stelażu i prostokątnego materiału. Jak wszystko w Afryce, montaż przebiegał w iście żółwim tempie. To, co nam samym zajęłoby prawdopodobnie góra 15 minut, obsłudze naszej łódki zajęło lepiej jak pół godziny. No ale w Afryce wszystko się tak odbywa. Mogłem się z resztą przekonać o tym jeszcze w samym Dar Es Salaam, robiąc zakupy w miejscowym supermarkecie. W życiu nie wiedziałem tak "pieczołowicie" i flegmatycznie przesuwanych przez skaner produktów spożywczych. ;)

Jako, że procedura przygotowaniu łódki dla Muzungu trochę trwała, mieliśmy aż nadto czasu, by rozejrzeć się trochę po okolicy. Tuż obok naszej skromnej "mariny" odbywała się przeprawa promowa na drugą stronę rzeki: 


Fot.12

Fot.13

Fot.14


Prom jak prom nie bardzo jest co opisywać, więc pisać nie będę :) Po jakiś 40min nasza łódka była wreszcie gotowa:



Fot.15 - "Nasza dłubanka wraz z przewodnikami"

Fot.16 - "Wioślarz"


Co prawda mieliśmy polować na krokodyle i hipopotamy tymczasem pokazywano nam głównie ptactwo oraz miejscowych rybaków przy pracy:


Fot.17 - "Rybak"


I jedna z ładniejszych upolowanych ptaszyn:


Fot.18

Fot.19


Upolowałem też przedstawiciela wspomnianego kanarkowatego gatunku endemicznego, ale jako fotograf z ambicjami nie odważę się na publiczne pokazanie tego zdjęcia, bo jest zwyczajnie słabe, a ptaszyna jest bardzo daleko :) Z resztą nie po ptaki tu przecież przyjechaliśmy. Dręczeni pytaniami przewodnicy w końcu kapitulują i przyznają, że tuż przed rejsem dowiedzieli się, że dziś w okolicy większych zwierzaków nie ma. Pytani po drodze rybacy w dłubakach mówili ponoć, że trzeba by płynąć w górę rzeki co najmniej 2 godziny. Nasi przewodnicy zgłosili, co prawda, gotowość płynięcia tam, ale nie jestem do końca pewien, czy nie był to blef nastawiony na to, że nie jesteśmy na tyle zdeterminowani, by spędzić kolejne kilka godzin siedząc na wiadrach w chybotliwej drewnianej łódce. Tak czy inaczej, mieli rację i jako nagrodę pocieszenia zaproponowali nam spotkanie z miejscowymi rybakami. Przyznam, że nie był to dla mnie wielki dramat. I krokodyle i hipopotamy już przecież widzieliśmy, a i mnie zdecydowanie bardziej interesują prawdziwi mieszkańcy Afryki, niż miejscowa fauna i flora. Ruszyliśmy więc na spotkanie miejscowych poławiaczy... 
I tu znów nie będę się rozpisywał, sami zobaczcie jak wyglądała rybacka osada, którą odwiedziliśmy:


Fot.20 - "Parkowanie na jednej z wysepek na której tak efektownie się podsmażyłem"


Fot.21 - "Nasz wiecznie uśmiechnięty przewodnik"


Fot.22 - "Osada"


Fot.23 - "Portret z rybami"


Fot.24 - "Przygotowania do łowów"


Fot.25 - "Garkuchnia"


Fot.26 - "Rybacka marina"


Fot.27 - "...oraz jeden z tych którzy wyruszyli na łowy"



Na koniec tylko połowicznie udanego rejsu ruszyliśmy na piwo do pobliskiego lokalu, który sam w sobie stanowił swego rodzaju atrakcję. Otóż przybytek ów, to nic innego jak kontener, na dachu którego znajduje się zadaszony strzechą balkonik, na którym można rozsiąść się wygodnie i napić zależnie od preferencji zimnego Serengeti lub Kilimanjaro. Żeby było śmieszniej, w dachu jest dziura, przez którą barman podaje browary z lodówki znajdującej się w kontenerze, wprost do klientów na balkonie :) Pełna egzotyka... Dopełnia jej łupiący z głośników Hip Hop w suahili.. to dopiero klimat :)) Szkoda, że już jutro musimy opuścić Tanzanię...






Piotr Meller, SJSW

wtorek, 15 listopada 2011

Piotr Meller - BLOG AFRYKAŃSKI cz. 3

Dziennik z podróży Piotra Mellera

SAFARI W MIKUMI & SNAKE PARK

Fot.1 - "Chcesz w Trąbę?"


SAFARI W MIKUMI


Bez wątpienia, największą atrakcją jaką można zobaczyć w Afryce, są żyjące na wolności zwierzęta. 
Jak się domyślacie, był to jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie punktów naszej afrykańskiej wyprawy :) 
Na bezkrwawe foto-safari wybraliśmy się do oddalonego o nieco ponad 200km od stolicy Tanzanii Parku narodowego Mikumi. Po cichu marzyło mi się Serengeti, ale to ostatnie niestety odpadało ze względów logistycznych (spora odległość od Dar es Salaam) oraz finansowych (kosmiczne wręcz ceny najkrótszego nawet pobytu). Finanse, finansami (przecież nie co dzień człowiek wybiera się do Afryki), ale odległość i napięty harmonogram krótkiego, jakby nie patrzeć pobytu, ułatwiły nam podjęcie decyzji, co do wyboru miejsca naszego Afrykańskiego Safari. Z resztą, Mikumi zapowiadało się całkiem nieźle. Według Wikipedii, krajobraz Mikumi często porównywany jest do Serengetti. Można tam więc zobaczyć akacje i słynne baobaby oraz około 400 gatunków ptaków. Jeśli chodzi o większe zwierzęta, park zamieszkują między innymi słonie, żyrafy, zebry, impale, antylopy gnu, hipopotamy, bawoły oraz lwy. Choć te ostatnie można tam zobaczyć niezmiernie rzadko. 

A jak było w praktyce? O tym akurat możecie przekonać się sami, oglądając niżej zamieszczone zdjęcia :) 
Jak widzicie, udało nam się spotkać prawie wszystkie wymienione powyżej ssaki :) Niestety, nie udało nam się zobaczyć lwów, na których napotkanie po cichu liczyliśmy.. No ale narzekać z tego powodu specjalnie nie będę ;) 

Początek safari, nie zapowiadał się specjalnie optymistycznie. Pogoda była, delikatnie mówiąc, nieciekawa. Szaro buro, pochmurnie (co zresztą widać na zdjęciu tablicy Mikumi, Fot.2), po drodze nawet kilka razy padało. Na szczęście, po niecałej godzinie nieco się rozpogodziło, co przywróciło nam nadzieję na udane bezkrwawe foto-polowanie :) Naładowani optymizmem i po dokonaniu stosownej opłaty (kartą kredytową, bo gotówką nawet gdybyśmy bardzo chcieli nie dało by się) w promieniach słońca wjechaliśmy do Parku Narodowego Mikumi. Pierwsze spostrzeżenie, samochód 4x4 to jedyna rozsądna opcja, bo standardowa osobówka raczej by sobie w tym terenie nie poradziła. Drugie, coś tu chyba nie gra, gdzie są wszystkie zwierzęta? W ciągu pierwszej godziny zobaczyliśmy z daleka małpiszona, niebieską ptaszynę, przechadzającą się w oddali, żyrafę, oraz zażywające kąpieli błotnej trzy pokaźne bawoły. Były też ma się rozumieć antylopy, ale one są praktycznie wszędzie. Nie ukrywam, że byłem trochę zmartwiony bo słyszałem, że niestety nie zawsze safari wygląda tak, jak by się tego chciało i w najgorszym przypadku nasza wyprawa może się zakończyć podziwianiem płaskiej jak stół równinnej sawanny. W poszukiwaniu zwierzyny zapuszczaliśmy się coraz dalej i dalej, w głąb parku. 
Z czasem zacząłem się martwić coraz bardziej, bo czas upływał niebłaganie, a przy wjeździe poinformowano nas, że do godziny dziewiętnastej musimy wrócić, bo zamykają park. Przy stawie, przy którym powinny być hipopotamy, zobaczyliśmy tylko ich wystające spod gęstej rzęsy wodnej oczy. Zaczynałem już tracić nadzieję, że cokolwiek dziś obejrzymy. Zbliżała się godzina osiemnasta, słońce powoli chyliło się już ku zachodowi.. trzeba wracać i nie ma, że boli. I wtedy się zaczęło, wszystkie pochowane dotychczas po krzakach zwierzaki nagle zaczęły się pokazywać. Zupełnie, jakby chciały jeszcze skorzystać z ostatnich promieni zachodzącego słońca. Byliśmy więc świadkami amorów Zebr oraz półtoratonowej "gry wstępnej" w wykonaniu słoni. 
Przez drogę, co jakiś czas przebiegały to zebry, to antylopy. Sawanna, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczęła tętnić życiem. Patrząc na te żyjące na wolności zwierzaki i przypominając sobie te, które lata temu widziałem w Zoo, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że te ostatnie były tylko smutnymi cieniami zwierząt, na które patrzę teraz... Tak pewnie było w istocie. Bardzo żałowałem, że musieliśmy już opuszczać Mikumi, choć z drugiej strony biorąc pod uwagę, że godziny otwarcia Parku są odgórnie ustalone cieszę się, że opuszczaliśmy go tuż przed zachodem słońca w chwili największej aktywności zamieszkującej je fauny. 
Nawet nie chce myśleć, jak wyglądałoby nasze safari gdyby Mikumi zamykano o godzinie osiemnastej... 

Poniżej foto-efekty mojego bezkrwawego polowania ;) 


Fot.2 - "Witamy w Mikumi" 

Fot.3 - "Sawanna" 

Fot.4 - "Leonard, kierowca i przewodnik jednym" 

Fot.5 - "Nasza fura z baldachimem" 

Fot.6 - "Hipopotamy" 

Fot.7 - "W poszukiwaniu zwierzyny" 

Fot.8 - "Myśliciel" 

Fot.9 - "Gnu Pręgowane na spacerze" 

Fot.10 - "Bycze SPA, czyli kąpiele błotne po Afrykańsku" 


Fot.11 - "Tych zwierzaków chyba przedstawiać nie trzeba?" 

Fot.12 - "Zebry na przejściu dla pieszych :)" 

Fot.13 - "Rodzinny Spacer"

Fot.14 - "Straż Tylnia" 

Fot.15 - "Stado" 


Fot.16 - "Koziołek"

Fot.17 - "Błękitny Śpiewak" 

Fot.18 - "Impala podczas kolacji" 

Fot.19 - "No i po bufecie..." 


Fot.20 - "Półtora-tonowa gra wstępna" 


Fot.21 - "Rodzicielstwo" 

Fot.22 - "Love is in the Air" 

Fot.23 - "Słoniątko"

Fot.24 - "Impale i Pawiany"


SNAKE PARK

Następnego dnia zajrzeliśmy jeszcze do Snake Parku, znajdującego się niedaleko Mikumi . 
Poza różnej maści wężami, można tam było zobaczyć takie oto bestie... czasem w dość nietypowych sytuacjach :) (patrz. Fot.26) 

Fot.25 - "Oko w oko" 

Fot.26 - "Pieszczoch" 

Fot.27 - "Czy te zęby mogą kłamać?" 

No dobrze, ale dość już żywych skamienielin ;) W Parku możemy oglądać z bezpiecznej odległości jedne z najbardziej jadowitych węży świata: 

Fot.28 - "Kobra" 

Fot.29 - "Zielona Mamba" 



Zielona Mamba, to wąż długości około 2m, który co ciekawe, chętnie pływa. Niech was nie zmyli sympatyczna mordka na powyższym zdjęciu. To jeden z najbardziej jadowitych węży na świecie, choć zdecydowanie mniej agresywny, niż jego czarny kuzyn. Czarna Mamba, bo o niej tu mowa, jest największym jadowitym wężem Afryki. Najczęściej osiąga długość około 2,5-3m, ale zdarzają się i egzemplarze 4,5metrowe. Wbrew pozorom, nazwa nie pochodzi od koloru łuski, ale od zabarwienia wnętrza pyska. Czarna Mamba może być więc oliwkowa, brązowa albo lśniąco czarna. Taki z resztą egzemplarz napotkaliśmy w Snake Parku w Mikumi (Fot.30). Mimo, że wygląda stosunkowo "niewinnie", to jeden z najszybszych węży świata, mogący poruszać się z szybkością do 24km/h. Czarna Mamba jest stworzeniem terytorialnym i choć zazwyczaj ustępuje w momentach zagrożenia, to w sytuacji gdy nie ma drogi odwrotu, może stać się nad wyraz agresywna. Największe egzemplarze tego gatunku są w stanie podnieść się na wysokość twarzy dorosłego człowieka. Atakują z niesamowitą prędkością, kąsając wielokrotnie. Podczas jednego tylko ukąszenia wydzielają od 100 do 400 mg jadu. Dla dorosłego człowieka śmiertelną dawką jest 10-15. Jad Czarnej mamby zawiera neurotoksyny, które w ciągu 7-15godz od ukąszenia powoli zabijają ofiarę. Najpierw paraliżowane są mięśnie, przy czym ofiara cały czas zachowuje świadomość, nie mogąc się jednak poruszać. Jeśli na czas nie zostanie zastosowane odpowiednie antidotum, ukąszony po wielu godzinach ostatecznie się dusi. Choć Czarna Mamba zwykle poluje na drobne zwierzęta, zwłaszcza myszy, szczury, jaszczurki i ptaki (i po ukąszeniu przez wiele godzin czeka na śmierć ofiary), to zdarzają się również przypadki atakowania przez nią dużych zwierząt afrykańskich, takich jak żyrafy czy bawoły. Atakuje zarówno z ziemi, jak i z gałęzi drzew. Nic więc dziwnego, że wąż ten budzi szczególny lęk wśród mieszkańców afrykańskich wiosek. Krążą o niej dziesiątki mniej lub bardziej prawdopodobnych opowieści. Zgodnie z jedną z nich (choć nie potwierdzoną przez badaczy) jest historia zabicia przez węża całej rodziny śpiącej w otwartej chacie. Afrykańczycy twierdzą również, że zdarzają się przypadki ścigania ludzi przez Czarne Mamby. Cóż trzeba przyznać, że wąż ów to nie lada przyjemniaczek. Poniżej główny bohater niniejszego akapitu: 



Fot.30 - "Czarna Mamba" 


Na koniec, nasz przewodnik choć nieproszony, postanowił obudzić dla nas czarną Kobrę. Mimo, że robił przysłowiową dobrą minę do złej gry, nawet na zdjęciu widać, że był wyjątkowo ostrożny i mocno skoncentrowany (Fot.31). Nic dziwnego... zwłaszcza, że miał do czynienia z dość wredną odmianą kobry, w sytuacji zagrożenia plującej jadem... 


Fot.31 - "Czarna Kobra" 




PRZEKRĘT



Okazuje się, że w Afryce uważać trzeba nie tylko na dzikie zwierzęta, ale również na dbających o ich bezpieczeństwo ludzi. Kogo mam na myśli i jakie niebezpieczeństwo? Otóż chodzi o przedsiębiorczych "kasjerów" owych przybytków, a zagrożenie jest natury... hmm, finansowej :) Już wyjaśniam. Otóż okazuje się, że za wstęp do Parków Narodowych Tanzanii jest możliwy tylko i wyłącznie dla posiadaczy kart kredytowych, bo gotówką zapłacić się nie da. Karta debetowa, ani czeki podróżne też by się raczej nie sprawdziły ;) W sumie nic w tym dziwnego, bo gotówka szybko i łatwo mogłaby wyparować, a tak dolary wpływają wartkim strumieniem wprost na konta odpowiednich organizacji. Uniemożliwia to wspomnianym kasjerom dorabianie na boku kosztem państwa. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że wspomniani kasjerzy zawsze mogą dorobić sobie kosztem Bogu ducha winnych gości rezerwatów przyrody. A jakim to sposobem? Chociażby robiąc zakupy w Internecie na koszt frajera, którego numer karty wpadł im w posiadanie. I tu ciekawostka.. Do dziś nie wiemy czy było to w Parku Narodowym Udzungwa Mountains czy w Mikumi (nigdzie indziej nie dokonywaliśmy płatności kartą), ale faktem jest, że w którymś z tych miejsc pewien spryciarz mając w ręku kartę zaledwie przez kilkanaście sekund zdążył zapamiętać wszystkie potrzebne do dokonania zakupów w Internecie dane z karty kredytowej (!) Całe szczęście, że tego dnia Visa stanęła na wysokości zadania i jej przedstawicielka zadzwoniła do Piotrka następnego dnia w sprawie podejrzanej transakcji jakiej usiłowano dokonać przy użyciu danych pochodzącymi z jego karty. 

Na zakończenie małe ćwiczenie: jeśli macie taką możliwość, weźcie na chwilę do ręki kartę kredytową, którą widzicie po raz pierwszy w życiu i jednym rzutem oka zlustrujcie i zapamiętajcie wszystkie znajdujące się na niej po obu stronach numerki wraz z imieniem i nazwiskiem posiadacza. Imponujące, co? ...I pomyśleć, że taki talent marnuje się gdzieś na kasie tanzańskiego parku narodowego ;)







Piotr Meller, SJSW