czwartek, 10 listopada 2011

Piotr Meller - BLOG AFRYKAŃSKI cz. 1



Dziennik z podróży Piotra Mellera

LOT, DOMOSTWO POKOJU ORAZ DROGI I BEZDROŻA AFRYKI

Fot.1 - "Na Kolizyjnym" ...czyli samolot kontra statek... 



WSTĘP 

Nasza podróż zaczęła się jak zwykle w Dublinie. I tu wyjaśnienie odnośnie składu. Jechaliśmy Ja i Piotrek.
I tu kolejne wyjaśnienie, nie nie jestem nienormalny i nie zwracam się do siebie w trzeciej osobie ;) Najzwyczajniej moim towarzyszem podróży był mój imiennik i dobry przyjaciel Piotrek. Przy okazji blogu indyjskiego nie wyjaśniłem tego na samym wstępie, co mogło wprowadzić pewne zamieszanie. Potem mnie pytano o co chodzi, tym razem po lekturze wstępu myślę, że już nie będzie podobnych nieporozumień :) Wyruszyliśmy więc (ja i Piotrek) z Dublina, by przez Amsterdam dostać się do Dar Es Salaam, 2,5 milionowej stolicy Tanzanii. Tak przy okazji, Dar Es Salaam to po arabsku "Domostwo Pokoju", czy tak jest w istocie przekonamy się już na własne oczy za zaledwie kilka godzin.


YOU KILLIN' ME (z ang. Zabijacie mnie) 

Lot z Amsterdamu zapowiadał się bardzo spokojnie. Jak się jednak po chwili okazało, była to przysłowiowa cisza przed burzą. Wybrano nam miejsca na samym końcu samolotu. Najwidoczniej, trasa nie była  specjalnie popularna, bo na pokładzie zajęta była może połowa miejsc. Rozsiedliśmy się więc wygodnie, zapowiadało się przecież sielankowo, do czasu...
Do czasu, aż na pokładzie w towarzystwie eskorty pojawił się deportowany, a właściwie dwóch. Pierwszy, najwidoczniej pogodzony z losem siedział cichutko ze spuszczoną głową, drugi wpadł na siedzenie rozhisteryzowany i rozwrzeszczany. Nie minęła minuta, a już zebrało się w okół niego kilka osób. Poza ochroniarzami i policją, stewardessy, pod koniec przedstawienia dołączył również jeden z pilotów. Kandydat do deportacji na przemian (a czasem również jednocześnie i do tego w różnej konfiguracji) krzyczał, szarpał się, wierzgał, kopał, błagał, rzucał uroki a nawet modlił. Apelował do czarnej stewardesy, by mu pomogła zwracając się do niej per "siostro", do próbujących go uspokoić policjantów krzyczał, że go zabijają i że poda ich do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Szczerze mówiąc, byłoby mi go żal, gdybym nie był przekonany, że oglądam przygotowany wcześniej teatrzyk, mający na celu uniemożliwić deportację. Nie traktowano go brutalnie, a wręcz z anielską cierpliwością. Bardziej szkoda mi było tych stewardess i ludzi z ochrony, niż owego "uciśnionego". Facet zdecydowanie widział, co robi.. Ostatecznie osiągnął swój cel. Po 20-minutowym przedstawieniu wyprowadzono go wreszcie z samolotu i opóźniony lot mógł wreszcie dojść do skutku. Deportowany  jakby się uśmiechał wysiadając, najwidoczniej już nie czuł się "zabijany"...
Potem lot odbywał się już bez kolejnych niespodzianek. No, może z jedną w postaci niesamowitych gór.. Zobaczcie sami: 

 Fot.2

 Fot.3 


EMPLOYMENT PROHIBITED (z ang. Bez pozwolenia na pracę)

Lotnisko w Dar Es Salam już na dzień dobry pozwala nam odczuć, że znajdujemy się na upalnym Czarnym Lądzie. Pomimo, że jest już koło godziny dwudziestej i słońce już dawno zdążyło się schować za horyzontem, w korytarzu prowadzącym z samolotu do terminalu jest gorąco, niczym w saunie. Ciężkie, gęste powietrze i oczywiście, kompletny brak klimatyzacji. Pomimo, że droga do okienka odprawy nie była długa, zdążyłem się nieźle spocić. Sama odprawa była równie egzotyczna, jak wszystko inne, co udało nam się zobaczyć w ciągu następnych kilku dni. Na dzień dobry dostaliśmy formularz do wypełnienia, który po chwili, wraz z paszportem i 50-dolarówką powędrował wprost w ręce strażnika, który podał ten zestaw wprost do okienka. W ten sposób zabrano dokumenty i zielone u pozostałych zgromadzonych na korytarzu delikwentów, którzy podobnie jak my ubiegali się o wizę do Tanzanii. Po dłuższej chwili ten sam strażnik, który zabrał paszporty stanął z pokaźnym plikiem dokumentów na środku korytarza, wywołując po nazwisku kolejnych "szczęśliwców", zupełnie jak na apelu. Wizy, ma się rozumieć, wydawano automatycznie. W końcu zielone nie śmierdzą, ale mimo to cała procedura wyglądała dość egzotycznie i przyznam, że niezbyt profesjonalnie. Koniec końców i nam się dostało ;) Wiza bardzo szykowna, w kolorze zielonym, ważna przez 90dni. Pierwsze, co rzuciło mi sie w oczy, to nie data ważności oraz urocza adnotacja z angielska "Employment prohibitet", co oznacza, że niestety nie wolno nam w Tanzanii pracować. W pierwszej chwili wydało mi się to trochę absurdalne, ale już wkrótce, tuż przy karuzeli, z której odbieraliśmy bagaż usłyszeliśmy swojskie "A wy chłopaki co, też do roboty?". Rodacy w Tanzanii, jak się okazało, to budowlańcy na kontrakcie. Po krótkiej rozmowie "po-życzyliśmy" sobie powodzenia po czym ruszyliśmy każdy w swoją stronę. 


WELCOME TO AFRICA (z ang. Witamy w Afryce) 

Na lotnisku witają nas Agnieszka (siostra Piotrka) oraz jej chłopak Irlandczyk Brendon. Miło, że zamiast poszukiwać motorikszy, czy innego środka transportu, wygodnie i w dobrym towarzystwie przemieszczamy się nie do hotelu, ale do domku, który wynajmują Agnieszka z Brendonem. Po drodze dowiadujemy się kilku ciekawostek na temat samego miasta, oraz panujących tu zwyczajów. Dobrze jest mieć "swoich ludzi" w miejscu, gdzie przyjdzie Nam podróżować. Po ciemku niewiele widać, miasto jak miasto, samochodów o tej porze jak na lekarstwo, ale w godzinach szczytu podróż z lotniska do osiedla, na którym zamieszkują może trwać naprawdę długo. Samo osiedle, jak na warunki stolicy Tanzanii, jest naprawdę bardzo przyjemne.
W tej okolicy mieszkają głównie pracownicy ambasad i tzw "grubasy", czyli miejscowi pracownicy różnej maści agencji i urzędów państwowych. Dlaczego grubasy? Odpowiedź jest prosta, zwyczajnie łatwiej im, niż innym Tanzańczykom wyhodować pokaźne brzuszysko. Mają niezłe dochody, mieszkają w ładnych domach i rozbijają się rządowymi Land Cruiserami, żyć nie umierać. Swoją drogą, skąd Państwo Trzeciego Świata stać na tak sowite bonusy i wynagrodzenia dla miejscowych urzędasów? I tu odpowiedź jest równie prosta.. Z pomocy udzielanej Tanzanii przez państwa Zachodnie. Pomimo, że dzielnica jest z tych lepszych, to i tak warto mieć własnego dozorcę-ochroniarza, który dopilnuje, by z domostwa przypadkiem nie zginęło nic cennego. Takiego pomocnika mają również Brendon i Agnieszka, otwiera nam bramę wjazdową i wita się z nami serdecznie. Domek robi bardzo dobre wrażenie, naprawdę fajnie się tu urządzili. Pomimo późnej pory jest piekielnie gorąco, więc zamiast w livingroomie, rozsiadamy się wygodnie na patio. To ostatnie, z każdej strony zabezpieczone jest moskitierami, inaczej komary zjadły by nas żywcem. Ugryzienia to akurat najmniejszy problem, bardziej martwiłbym się malarią, bo tym razem (za radą Agnieszki) nie zdecydowaliśmy się na tabletki przeciwmalaryczne. Przyjechaliśmy poza "sezonem" malarycznym, a ponadto wszelkie informacje o rozprzestrzenianiu się tej choroby w danym czasie i miejscu przenoszone są tutaj błyskawicznie między ludźmi, niezawodną "pocztą pantoflową". Same tabletki, jak się dowiedzieliśmy, mają przeróżne, często dokuczliwe skutki uboczne, a ponadto mogą maskować ewentualny rozwój choroby. Lepiej tuż po wystąpieniu pierwszych symptomów udać się do apteki, a tam już będą wiedzieć, co z tym zrobić.
Inną atrakcją nawet bardzo eleganckich domostw afrykańskich, przed którymi moskitiery niestety nie ochronią, są zdarzające się od czasu do czasu mini-inwazje mrówek. No dobrze, ale dość już o malarii i insektach...
Od Agnieszki i Brendona dowiadujemy się, że dziś wieczór mamy szczęście, jest i prąd i woda, co jak się okazuje nie często się zdarza. Na przemian brakuje to jednego, to drugiego i to praktycznie każdego dnia po kilka godzin. Prysznic po długiej podróży zdecydowanie się przyda.. Do tego przy świetle elektrycznym :)) Skwapliwie korzystam więc z tych dobrodziejstw, póki są.. Mniej więcej w 5 minut po prysznicu okazuje się, że przydałby się kolejny, bo tyle mniej więcej czasu potrzeba, by spocić się w okolicach równika :) Tej nocy szczęście nam sprzyja, jest i woda i prąd.. No tak, ale po co prąd w nocy? Odpowiedź jest prosta.. Klimatyzacja, bez której w saunie, w którą zamienia się każde, nawet non-stop wietrzone pomieszczenie zwyczajnie spać się nie da. A wyspać się trzeba.. Koniec końców, od jutra ruszmy na podbój Czarnego Lądu. Na początek stolica czyli Dar Es Salam. Ale, ale.. jeszcze o tym prądzie. Jak już napisałem domek znajdował się na dzielnicy zamieszkałej głównie przez pracowników okolicznych ambasad i wspomnianych "grubasów". Jak więc możliwe jest, że nikt nie pomyślał o awaryjnych akumulatorach, skoro problem pojawiał się praktycznie codziennie, każdego dnia i to już od kilku miesięcy? Otóż okazuje się, że pomyślał i nawet odpowiednie sprzęt zakupiono. Tyle tylko, że wkrótce potem ktoś akumulatory zwyczajnie sobie pożyczył i nie wiadomo, gdzie są. W kilka miesięcy potem (blog spisuje z blisko półrocznym opóźnieniem) jednak się znalazły. Pytanie tylko, na jak długo ;) No dobrze, a więc Dar Es Salam... 


DAR ES SALAAM 

Jakie jest "Domostwo Pokoju"? Otóż niczym nie różni się od większości afrykańskich metropolii. Jest więc brudno, śmierdząco i tłocznie.. Choć w porównaniu do Indii, to mamy tu do czynienia z istną sielanką :) Kierowcy są oczywiście nieprzewidywalni, ale w normie. Ponad normę są za to czekający na łapówki policjanci. Mamy więc skrzyżowanie z nieprzewidywalnymi światłami, które co rusz "zapominają", że pomiędzy zielonym a czerwonym powinno się pojawić na dłużej, niż ćwierć sekundy światło pomarańczowe. Mamy też przyczajonych w krzakach stróżów prawa, którzy doskonale zdają sobie sprawę z "amnezji" wadliwej sygnalizacji i golą kolejnego frajera, kiedy tylko potrzebna im kasa. 5 do 10 tys. szylingów zazwyczaj załatwia sprawę.
Dla Muzungu (Białych w języku Suahili) oczywiście jest specjalna taryfa, chyba, że jak Brendon, czy Agnieszka potrafią się w tym języku porozumieć.. Wtedy można się targować. Takich drogowych historii nasłuchaliśmy się z resztą całkiem sporo, ale myślę, że to materiał na osobny blog, albo nawet książkę :)
Co, poza tym, można zobaczyć na ulicach Daru? Dość często można tam zobaczyć ludzką tragedię, np. w postaci żebraków chorych na polio. Widok naprawdę szokujący, nie miałem serca ich fotografować.. To chyba zrozumiałe... Jak objawia się owa straszna choroba, każdy może poczytać sobie w Internecie. Nie będę więc tutaj opisywał, zbyt mocno utkwił mi ten widok w pamięci...
Zamiast tego, przeniesiemy się na targ w Dar Es Salaam. Już na parkingu witają nas sprzedawcy, oferując spodenki, koszulki, klapki oraz popilnowanie samochodu. Tę praktykę znamy również z Polski... Czasem jednak warto dla świętego spokoju poświęcić parę groszy :) Targowisko w Dar Es Salaam: 


Fot.4 - "Śmieciarka kontra TukTuk" 

Fot.5 - "Open Happiness (z ang. Otwórz Szczęście), czyli sposób na rozwiązanie trapiących Afrykę problemów według znanego koncernu"

Fot.6 - "Small Business" 


Myślę, że zdjęcia mówią same za siebie. Ze zdziwieniem po raz kolejny stwierdziłem że jest tu o wiele czyściej niż w Indiach, choć trzeba przyznać, że nie mniej tłoczno. A co tu się sprzedaje? Praktycznie wszystko i wcale nie musi być nowe. Wręcz przeciwnie, może być kompletnie niezdatne do użycia z punktu widzenia europejczyka, a jednak tu, w Dar Es Salaam, prędzej czy później znajdzie swojego nabywce. Są więc nie działające radia i telewizory, podziurawione buty i garnki etc. Na jednym ze stoisk widziałem na przykład połamaną tylną ściankę od jakiejś przedpotopowej nokii. Podobnych "artefaktów" ów sprzedawca miał jednak znacznie więcej... 
Wracamy do samochodu. Stójkowy dopilnował. Samochód stoi i jest w jednym kawałku. Brendon sprawdza jeszcze na wszelki wypadek wycieraczki, bo przed odejściem stójkowy proponował nam nowe. Lepiej sprawdzić czy przypadkiem nie podmienił... Dość ciekawie prezentowały się również ulice, po których przemieszczała się cała masa nieźle utrzymanych japońskich samochodów z lat 80-tych (co ciekawe głównie Toyoty), część z nich remontowana własnym sumptem, czyli farba olejną ;) 
Krajobrazu dopełniały riksze tuk tuk, autobusy Dala Dala (czyli małe ciężarówki z siedzeniami dla kilku pasażerów) oraz masa rowerów i motocykli. Te ostatnie to zresztą najlepszy sposób na poruszanie się po zatłoczonym i wiecznie "zakorkowanym" Dar Es Salaam. Z innych ciekawostek, które udało nam się w dar es Salaam zauważyć to diametralnie różne kursy dolara dla banknotów 20dolarowych i tych o mniejszych nominałach, w porównaniu z 50-tkami i setkami. Różnica całkiem spora, rzędu około 15 procent na korzyść wyższych nominałów. Jak widać do Domostwa pokoju nie ma co przyjeżdżać z drobniakami ;) Ale dobrze, pora już opuścić Dar Es Salaam i udać się w głąb czarnego Lądu :) 


Fot.7 - "Domostwo w centrum miasta" 

Fot.8 - "Ulice Dar Es Salaam" 

Jak widać, samochód (nawet niezbyt nowy) może być niezłym sposobem na wyrażenie własnego ja :) 

Fot.9 - "Pan Kasiasty" 

Fot.10 - "Szacunek" 

Fot.11 - "Jezus Chrystus Królem" 

Fot.12 - "Wykolejona Ciężarówka" 


Wypadków na drogach Tanzanii zdarza się całkiem sporo, ale trzeba uczciwie przyznać, że jakość nawierzchni, która nawiasem mówiąc bardzo pozytywnie nas zaskoczyła, raczej nie jest ich główną przyczyną. Poza brawurą i zwykłym brakiem umiejętności prowadzenia samochodu, najpoważniejszym problemem Tanzańskich kierowców jest stan techniczny kierowanych przez nich pojazdów. 
Nie rzadko spotyka się na drogach wehikuły zostawiające zamiast dwóch, cztery ślady opon. Za takim właśnie jadącym niemal bokiem pojazdem mieliśmy okazje jechać przez parę minut. Aż dziwne, że nie zrobiłem zdjęcia.. Dobrze nie pamiętam, ale być może zbierałem w tym czasie opadniętą szczękę z podłogi? :)  

Co zrobić gdy już zdarzy się wypadek? W Europie używamy trójkątów ostrzegawczych, a co robią kierowcy w Tanzanii? Zbierają znajdujące się przy drodze gałęzie i palmowe liście i układają za uszkodzonym samochodem swego rodzaju pas startowy. Przyznacie, że sposób dobry, jak każdy inny :) Na autostradzie, co kilka-kilkadziesiąt kilometrów zdarzają się również kontrole drogowe. Policjanci zwyczajnie stawiają sobie zadaszony straganik i na wyrywki golą frajerów. Pomimo, że nasz kierowca Leonard miał wszystko, co powinien udokumentowane i tak zaproszono go na krótką rozmowę. Czy zapłacił? Nie wiemy. Jako, że mieliśmy wszystko z góry opłacone, o dodatkowych kosztach z naszej strony raczej mowy być nie mogło. 
Po dłuższej chwili wrócił i ruszyliśmy dalej. Na szczęście kolejne patrole były dużo bardziej wyrozumiałe. 


Fot.13 - "Opłata" 

Poza policją i innymi kierowcami na drogach spotyka się całą masę pieszych i rowerzystów: 

Fot.14 

Fot.15 - "Napotkany po drodze sympatyczny rowerzysta" 

Wśród nich grupki dzieci zmierzających bądź wracających ze szkoły:

Fot.16 - "W drodze ze Szkoły" 


Fot.17 - "Nasza Klasa" 


Fot.18 - "Bracia" 


Można też spotkać niezwykle urocze muzykantki :)

Fot.19 - "Muzykantka"


Fot.20 


...oraz załapać się na darmowy pokaz egzorcyzmów :)

Fot.21 - "Egzorcyzmy" 


Można również zaopatrzyć się w "oryginalne, hebanowe" figurki afrykańskie. Z tym, że tyle w nich hebanu, co soku w soku z koncentratu ;) A pewnie i jeszcze mniej :) Figurki są o wiele za lekkie, a nawet delikatne ukłucie szpilką, czy innym ostrym przedmiotem ujawnia, że drewno jest zdecydowanie zbyt miękkie, a do tego jasne. Swój kolor zawdzięczają tylko i wyłącznie pokrywającej je warstwie bejcy, oraz "impregnacji" pastą do butów... Wcale nie żartuję :) Z resztą zobaczcie sami: 


Fot.22 - "Sprzedawca Pamiątek" 


Fot.23 - "Impregnacja PseudoMahoniu" 


Fot.24 - "W drodze" 


Fot.25 - "X-ksy" 


MUZUNGU TO IDIOTA 

Po drodze mijaliśmy całą masę budynków, na których czerwona farba nakreślono "X" (Fot.25). 
Próbowaliśmy się dowiedzieć od Leonarda co oznaczają, ale ze względu na jego mocno przeciętny angielski rozmowa była bardzo utrudniona. Pytałem go, czy chodzi o podatki, a może zabudowanie zwyczajnie przeznaczone są do wyburzenia? Odpowiedział, że tak. Ale które "tak", nie udało mi się już niestety ustalić. 
Leonard mimo, że grzeczny traktował nas jak wszyscy inni "handlowcy", zgodnie z zasadą "powiem Ci cokolwiek chcesz usłyszeć". Na pytanie, czy drewniane figurki u ulicznych sprzedawców rzeczywiście zrobione są z hebanu grzecznie potwierdzał, że tak, choć na naszych oczach sprzedawca "impregnował" je pastą do butów. (Fot.23) 

...No tak, przecież każdy Muzungu (w języku Suahili: Biały) to kompletny idiota :) 
Przyznam, że czułem się trochę nieswojo obserwując, jak przedsiębiorczy obywatele kraju 3-ciego świata protekcjonalnie traktują "naiwnych", jak im się wydawało białasów. Może faktycznie dręczeni wyrzutami sumienia "bogacze" z zachodu zwykle łykają wszystkie te historie i produkowane masowo "oryginalne" i ma się rozumieć "hebanowe" afrykańskie artefakty. 
Turyści, jakby nie patrzeć, przyjeżdżają specyficzni i raczej nadziani. Ceny hoteli nie ustępują, a często przewyższają europejskie, a ceny safari potrafią przyprawić o zawrót głowy nawet nieźle sytuowanego "zachodniego" europejczyka. Nam jako "budżetowcom" udało się po znajomości (tu podziękowania dla Agnieszki, siostry Piotrka) załatwić wszystko za pół-darmo, ale gdybyśmy płacili jak wszyscy inni, dość szybko obaj ogłosilibyśmy upadłość konsumencką ;)


Fot.26 - "Osada" 

Fot.27 - "Tour De Africa" 

Fot.28 - "Podróżni" 

Fot.29 - "Pod Palmami" 

Fot.30 - "W drodze..." 

Fot.31 - "Indoktrynacja" czyli mobilne nawracanie niewiernych za pomocą puszczanych z megafonów fragmentów koranu 


PRAWDZIWYCH MASAJÓW JUŻ NIE MA 

Tytuł powyższego akapitu zabrzmiał zapewne dość złowrogo, więc w tym miejscu należy się czytelnikowi sprostowanie. Nie ma ich w pobliżu dróg i autostrad, a po takich się przecież poruszaliśmy. W głębi lądu znajdują się ponoć jeszcze osady, w których Masajowie z uporem maniaka stronią od cywilizacji i nadal prowadzą tradycyjny styl życia. Dotrzeć do nich jest jednak niezwykle trudno. Masajów nie stroniących od cywilizacji można spotkać nie tylko w ich osadach położonych tuż obok dróg i miasteczek, ale i spacerujących wzdłuż autostrady. Kilku widzieliśmy błąkających się po stolicy Tanzanii. Zachowywali się zupełnie jak u nas cyganie.. Do nich też porównywali ich Brendon i Agnieszka. 
Rozpoznać ich można po sylwetce (są bardzo szczupli i wysocy), podziurawionych i rozciągniętych małżowinach usznych oraz stroju: czerwona chusta, przewiązana w pasie. Są ponadto uzbrojeni (mężczyźni) w dwa tradycyjne kije: jeden długi i wąski służący jako laska, drugi krótszy (ok. 30cm) w kształcie małej maczugi. Na nogach mają najczęściej buty z opon... Tak właśnie z opon :) Ich konstrukcja jest dość prosta: wycięty na długość stopy kawałek opony i do tego trzymający to wszystko rzemyk. Jako, że historia motoryzacji i autostrad nie jest w Afryce znowu taka długa, domyślam się, że to stosunkowo nowy, obowiązkowy element garderoby prawdziwego Masaja :) Jak się potem przekonaliśmy, do tego dochodzą inne nowoczesne gadżety, a mianowicie elektroniczny zegarek (Fot.33) oraz telefon komórkowy (Fot.34). 
Ten ostatni może szczególnie dziwić, zwłaszcza po obejrzeniu Masajskiej wioski do której zajrzeliśmy. 
W słomianych chatach gniazdek raczej nie ma... Są za to w oddalonym o pera kilometrów salonie gier, który mijaliśmy i, w którym z zdziwieniem obserwowałem grupę Masajów grających w... bilard. No cóż, Afryka zmienia się i "cywilizuje" :) 


Fot.32 - "Portret Masajki" 


Fot.33 - "Masaj G-Shockiem"


Fot.34 - "Masajka z Komórką" 


Fot.35 - "Portret Masaja" 


Fot.36 


Fot.37 - "W wiosce" 












Piotr Meller, SJSW



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz