sobota, 2 kwietnia 2011

Piotr Meller - INCREDIBLE INDIA cz. 1




Dziennik z podróży Piotra Mellera

INCREDIBLE INDIA  
(z j. ang. NIEWIARYGODNE INDIE) 



fot.1 - "Pirat z Karaibów", czyli święty, który próbował mnie oskubać.. ale o tym w kolejnych odsłonach blogu :)



TYTUŁEM WSTĘPU


UWAGA ! Niniejszy dziennik nie stanowi "wiernego" portretu Indii, jaki zapewne odmalowałby bezkrytycznie zakochany w kraju joginów i świętych krów Indiofil. Stanowi jedynie zapis perypetii jakie spotkały nas podczas "dwuletniej" świąteczno-sylwestrowej wyprawy na przełomie lat 2010-2011, która niestety trwała zaledwie 10 dni ;) Niemniej jednak, w tak krótkim czasie udało nam się odwiedzić najciekawsze miejsca złotego trójkąta, począwszy od Agry i Taj Mahal, przez Varanasii, Both Gaya, Kajuraho na Delhi skończywszy. 

Jako, że nie za bardzo potrafimy podróżować jak normalni turyści, zamiast (jak wszyscy inni) poruszać się po kraju pociągami i samolotami zdecydowaliśmy się na wynajęcie samochodu. Myślę, że 2500km trasa, jaką w rezultacie pokonaliśmy zapewniła nam zupełnie inną perspektywę, a przy okazji sporo niekoniecznie przyjemnych wrażeń.  Mimo to uważam, że była to decyzja ze wszechmiar słuszna i dzięki niej udało nam się zobaczyć trochę prawdziwych Indii. 
Dziennik ilustrowany jest własnoręcznie wykonanymi przeze mnie fotografiami, jak również mapkami pokazującymi poszczególne etapy podróży.

Jako, że podczas pierwszego - dojazdowego etapu podróży nie powstała żadna fotografia natomiast sporo się wydarzyło, postanowiłem zilustrować go fotografiami, które powstały jakiś czas potem, już podczas jej trwania. Myślę, że dzięki temu czytelnik będzie miał okazję przekonać się, czego fotograficznie można się spodziewać po niniejszym dzienniku, a ponadto będzie większa szansa, że mi po drodze nie zaśnie i zechce sięgnąć po kolejne odsłony ;) 
Serdecznie zapraszam do lektury.



fot.2 - Taj Mahal, tuż po wschodzie słońca




Dzień Zero (24.XII.2010)


Start rano godz.10:50, dzień wcześniej pakowanie a rano już tylko małe śniadanie, kanapki na drogę, odśnieżanie i odmrażanie samochodu, no i wreszcie ruszamy. Ostatnie dni były trochę nerwowe, wiadomości w radiu i internecie nie nastrajały nas zbyt optymistycznie. Ciągłe opady śniegu, na drogach szklanka, do tego co chwilę zamykane lotniska na przemian w Dublinie i na Heathrow. Na tym drugim problemy w święta to już właściwie tradycja, ale Dublin jeszcze dwa lata temu nie wiedział co to śnieg a teraz opady paraliżują miasto i okolice. Irlandczycy nie bardzo radzą sobie ze śniegiem, na drogach też widać wyraźnie, że jazda w takich warunkach to dla nich kompletna egzotyka. Mało kto ma opony zimowe (wliczając mnie), które dotychczas zupełnie nie były tu potrzebne. Z innych zimowych niezbędników brakuje mi niezamarzającego płynu do spryskiwaczy, dlatego jadąc wypatrujemy ciężarówek, które umyją nam spaskudzone śnieżną breją szyby. Na lotnisko do Dublina w normalnych warunkach powinniśmy jechać jakieś dwie godziny, ale przygotowani jesteśmy na dużo dłuższą jazdę. Koniec końców jechaliśmy przeszło cztery godziny. Nie było nawet tak najgorzej (poza małym driftem nie mieliśmy specjalnych problemów ;) Ponadto, pogoda pozwalała nam wierzyć, że jednak dziś jeszcze wylecimy. Najbardziej obawiałem się, że utkniemy w Dublinie i nie zdążymy na samolot do Delhi. Druga nieco mniej kłopotliwa opcja fatalistyczna zakładała, że co prawda wylecimy z Dublina, ale utkniemy na Heathrow. Okazało się, że czekała nas trzecia opcja, ale o tym później.



fot.3 - Nauczyciel z Varanasii



Na długoterminowym parkingu koło lotniska w Dublinie zjawiliśmy się chwilę po drugiej. Do lotu zostało nam jeszcze prawie cztery godziny. Parking odkryty, dość mocno zasypany śniegiem, ale wolne miejsca są, więc nie powinno być problemów. Nie powinno być, ale były.. Nadchodzące komplikacje powinny nam już unaocznić 20cm warstwa śniegu na stojących tam samochodach oraz alejki, na odśnieżenie których niestety obsługujący parking Irlandczycy nie wpadli… Nie będę zawracał sobie głowy dłuższym opisem gehenny związanej z przejazdem zaledwie kilkudziesięciometrowej alejki. Wspomnę tylko, że kilka razy utknął nam samochód i nie obyło się bez pchania a wjazd na zasypane 20cm warstwą śniegu miejsce parkingowe był wyczynem samym w sobie ;) Sytuacji na pewno nie poprawiały szerokie, nisko profilowe letnie opony, jak również dość niskie zawieszenie mojej pseudo-sportowej hondziny. Koniec końców udało się i ruszyliśmy na lotnisko, gdzie mieliśmy się wreszcie dowiedzieć, czy szczęście dalej nam sprzyja i dziś jeszcze wylecimy do Indii.


Pierwsze informacje były dość optymistyczne, nasz lot nie został odwołany. Co prawda, nie zgadzał się jego numer ani godzina, ale obaj uparcie wierzyliśmy, że to nasz samolot i nawet nie przyjmowaliśmy innej opcji. Wyjaśnienie nieścisłości przy okienku informacji raczej nie wchodziło w grę - kolejka do niego ciągnęła się zygzakiem przez dobre kilkadziesiąt metrów. Na terminalu sporo się działo, zapłakane twarze ludzi, którym odwołano loty, i którzy wiedzieli już, że na Wigilię nie dojadą. Okrzyki na przemian złości i radości grup pasażerów, których na przemian informowano o odwołaniu i wznowieniu ich lotów, do tego filmująca ten cały cyrk irlandzka telewizja. Ogólnie rzecz biorąc - totalny bajzel - nikt nic nie wie i wszyscy łącznie z obsługą lotniska mają już dość niepewności i chaosu informacyjnego, którego i my w końcu staliśmy się ofiarami. Około godz. 15:00 nasz lot również zostaje odwołany, na szczęście tylko na pół godziny; no ale stres był, choć - jak się okazało - zupełnie niepotrzebny. Mamy lot, teraz tylko niech wystartuje na czas i wszystko będzie ok. Na Heathrow mamy zaledwie 3 - godzinne okienko, oby wystarczyło. Bagaż nadany, do odebrania w Delhi. Ruszamy wiec do naszego gejta. Kontrola jak nigdy ekspresowa, potem chwila na wolnocłówce (cholera - nie wiem po co kupiłem kolejny zegarek ;) no i do bramki. Przy Check-in'ie doradzono nam, żeby spróbować dostać się na wcześniejszy lot o 17:30, żeby mieć więcej czasu w Londynie i nie spóźnić się na samolot do Delhi. Było w tym sporo racji zwłaszcza, że wciąż jeszcze wpuszczali pasażerów na ten wcześniejszy lot i rozmrażali stojący przy rękawie samolot. Po dłuższych pertraktacjach udało nam się w końcu jako ostatnim wkręcić na ten wcześniejszy lot. I dobrze, bo lot o 17:30 wystartował dopiero chwile przed 19stą. Nie chcę wiedzieć o której wystartował ten nasz z 18tej. 


W Londynie byliśmy ok. godz 20:00, zostały dwie godziny do lotu do Delhi.. Pełen luz. Przy gejcie okazało się jednak, że nie bardzo. Jako, że nie stawiliśmy się na nasz pierwszy lot (polecieliśmy wcześniejszym - tej samej linii British Midlands), anulowano nam bilety do Delhi. Kolejne pertraktacje i mający już wszystkiego serdecznie dość - sądząc po wyrazie twarzy, ale zachowujący profesjonalizm pracownik Virgin Atlantic, wręczył nam nowe karty pokładowe - a jednak się udało. Teraz niech tylko nie zgubią naszych bagaży..

Lot całkiem przyjemny; nowy i dość wygodny samolot, dwa skromne  i na wpół chłodne posiłki (połowa załogi zajada właśnie w domu kolację wigilijną), piwo, sok pomarańczowy, kawa, dwa niezłe filmy i paradokument o Amishach. Na deser godzina snu i już jesteśmy w New Delhi..



fot.4 - Święta rzeka Ganges



Dzień Pierwszy (25.XII.2010)


Tłumy ludzi na emigration, opieszali urzędnicy, kwitki do wypełnienia i do tego wiza w paszporcie.. Czułem się jakbym znów przyleciał do Stanów a nie biednego kraju trzeciego świata. Hindusi są tu wyraźnie lepiej traktowani. Na około 15 stanowisk tylko 3 są dla turystów, 1 dla business klasy, jedno dla oficjeli a reszta dla tubylców. Cały proces trwa w nieskończoność, a panowie z “kas” w ogóle nie spieszą się, mimo, że dla wszystkich zainteresowanych oczywiste jest, że to przecież tylko formalność. Dopiero po obsłużeniu wszystkich szczęśliwych posiadaczy indyjskiego paszportu pozwalają obcokrajowcom korzystać z pozostałych 10 okienek. Minęła chyba godzina, ale już jesteśmy po drugiej stronie. Teraz jeszcze tylko odprawa celna (tu ciekawostka - miejscowi mogą wwozić dobra do 25000 Rupii, a turyści już tylko 8000, co stanowi równowartość około 125 Euro). Wkrótce okazuje się, że bagaż niestety z nami nie przyleciał. Czekają nas wiec kolejne papierki i kolejna godzina na lotnisku...


Na szczęście mamy już zabukowany hotel w Delhi, teraz jeszcze trzeba się do niego dostać. Omijamy miejscowych cwaniaczków (z Internetu wiem, że kurs nie powinien kosztować więcej niż 200rs). Po drodze szukamy jeszcze stanowiska Avisa, który od jutra ma nam wynajmować samochód. Stanowiska oczywiście nie ma, a u konkurencji niczego się nie dowiadujemy, za to proponują nam taxi do hotelu za 500rs. Uśmiecham się do pani i grzecznie dziekuję. I ona uśmiecha się do mnie niewyraźnie - oboje wiemy, o co chodzi. Tym razem wałek nie udał się. Tuż obok jest stanowisko prepaid taxi. Płacimy z góry 160rs i z kwitkiem ruszamy do pierwszej z brzegu taksówki tej korporacji. Kierowca nie mówi co prawda po angielsku, a samochód przypomina skrzyżowanie trabanta z syrenką, ale na kwitku ma napisane gdzie ma nas zawieźć. Po drodze oferuje nam swój zaprzyjaźniony hotel i wykorzystując swój skromny zasób słów przekonuje, że nasz jest drogi i ogólnie do niczego.. Na tym rozmowa się kończy. Możemy się wreszcie trochę rozejrzeć po okolicy. 
Pierwsze, co rzuca się w oczy to gęsty jak mgła smog. Potem kontrasty; z jednej strony nowoczesna architektura zostawianego za plecami Terminalu III - najnowocześniejszego w Indiach, z drugiej mijane po drodze rudery i namioty, w których koczują i najprawdopodobniej też mieszkają miejscowi budowlańcy. 
Drogi - tu jeszcze całkiem przyzwoite, samochody - od nowoczesnych (i drogich, nawet jak na warunki europejskie), po przerdzewiałe Hindustany Ambassador pamiętające jeszcze rządy Brytyjczyków. 
Styl jazdy? Dowolny - pasy i kierunkowskazy nie obowiązują. Kto pierwszy, bardziej bezczelny i zdecydowany, ten na drodze ma pierwszeństwo. Do tego klakson i trąbienie, praktycznie non stop. Okolice naszego hotelu to dopiero arena kontrastów. Tuż obok 5 gwiazdkowy Radisson z ochroniarzami i olbrzymim, fantazyjnym fontanno-wodospadem, a kilka metrów dalej najprawdziwsze slumsy. Rozsypujące się budynki, biegające na bosaka dzieciaki, wałęsające się wychudzone psy, płynące rynsztokiem ekskrementy, biednie wyglądające stragany i zakłady rzemieślnicze, a pomiędzy nimi fabryczne outlety reeboka, adidasa i levis'a.



fot.5 - Żebraczka z gath Varanasii


Wchodzimy do hotelu, mają dla nas pokój; nic specjalnego, ale daje radę. Ceny ma niemalże europejskie, moim zdaniem nieadekwatne do standardu, ale to tylko jeden nocleg. Nawet jest darmowy Internet, choć jak wszystko tutaj, nie zawsze działa tak jak powinien :) 
Panowie na recepcji mili, oferują nam horrendalnie drogie przejazdy taksówkowe i kosmicznie drogie piwo (300rs), którego jak się potem okazuje nie można legalnie serwować w hotelach i restauracjach położonych w obrębie 1,5km od świętej rzeki. W hotelu nie zostajemy długo. 
Po paru minutach ruszamy, aby rozejrzeć się po okolicy i przy okazji spróbować miejscowych przysmaków, bo obaj już porządnie zgłodnieliśmy. Przechadzając się tam, nie sposób nie zauważyć, że stanowimy lokalną atrakcję. Ciekawe spojrzenia i oczywiście zachęty do zakupów, przejażdżek etc. Mimo syfu, biedy, nie czuję się tam zagrożony. Ludzie są raczej mili, choć już tu wyraźnie widać, że turyści traktowani są jak chodzące i mówiące bankomaty. Odwiedzamy outlety, trzeba kupić chociaż klapki pod prysznic i bieliznę, bo rzeczy nie mamy praktycznie żadnych. Klapki adidasa a bielizna levisa.. ale się porobiło ;) ale przynajmniej jest tanio. 
Potem miejscowa knajpa wegetariańska. Wygląda zdecydowanie najlepiej w okolicy, więc uznaliśmy, że powinna być bezpieczna. Taka też się okazała; jedzenie dobre i pomimo, że wegetariańskie, jest  bardzo syte. Cena też przyzwoita. Za dwie porcje z napiwkiem płacimy 400rs (7Euro). Po posiłku jeszcze poobiedni spacer po okolicznych slumsach i do hotelu spać, bo obaj już jesteśmy dość mocno zmęczeni po przeszło 24-godzinnej podróży. Tylko czy w tym przybytku da się normalnie wyspać? Przez całą noc hałasy z ulicy i pobrzękiwanie z kuchni. Do tego pędzące i non stop trąbiące samochody. Stukot garnków, pokrzykiwania na korytarzu, piłowanie i wiercenie (coś akurat remontują w hotelu) i tak przez prawie całą noc.. Spałem na raty 2 razy po 4 godziny z sześciogodzinną przerwą na bezsenność, uprzyjemnioną bollywoodzkimi teledyskami z TV i przedpotopowym internetem, który jak na złość co chwilę mi się rozłączał. Mieliśmy co prawda wstać wcześnie rano i zobaczyć chociaż Old Delhi albo Lotus Temple, ale chyba jednak lepiej się wyspać, tym bardziej że w Delhi nie ma nic naprawdę ciekawego.


Dzień Drugi (26.XII.2010)


Pobudka o dziesiątej, śniadanie, potem mamy zamiar jechać na lotnisko. Pytamy więc o Taxi na recepcji. "Na lotnisko  400rupii" -  słyszymy. To ciekawe; zwłaszcza, że przyjechaliśmy tu za 160. A do Lotus Temple? 800 rupii. Możemy też przy okazji odwiedzić Old Delhi, za taką kombinowaną przejażdżkę specjalna okazja 1600rupii (!) No tak.. chyba mamy na czołach wypisane "frajerzy". Wychodzimy na miasto, mały spacer po slumsach i już po chwili jedziemy na lotnisko za 300rs “Syrenką”,  której kierowca zaczepił nas po drodze. Kierowca oczywiście ma nam sporo do zaoferowania, łącznie z wynajęciem samochodu z kierowcą. Nie dowierza nam, kiedy podajemy mu cenę z Avisu, “za tanio, to niemożliwe”. Ci z hotelu mówili to samo.. no nic, zobaczymy. 



fot.6 - "Lewitacja" ..schody na jednej z gath w Varanasii



NIE I JUŻ


Okazuje się, że wejście na terminal Arrivals to nie taka prosta sprawa. Trzeba kupić bilet i nie można mieć ze sobą plecaków. Wejścia pilnują umundurowani strażnicy uzbrojeni w broń automatyczną, dwójkami stoją przy każdym wejściu. Tłumaczenia na nic się nie zdają, trafiamy na beton. “Z plecakami nie wolno i koniec”.
Chwilę jeszcze pertraktuję, po czym sięgam po argument koronny. Otóż jestem fotografem, w plecaku mam sprzęt foto wartości 20tyś Euro. Wyssana z palca kosmiczna kwota najwyraźniej robi wrażenie i strażnicy miękną. Każą pokazać zawartość i w końcu wpuszczają nas do środka. To jednak nie koniec atrakcji. Na terminalu nie możemy znaleźć stanowiska Avisa. Oczywiście nikt nic nie wie. Mamy jednak rezerwację a na niej numer telefonu i coś, co przypomina adres. Pytamy więc o rzekomy adres na stanowisku prepaid taxi. Panowie z budki pomimo, że nie bardzo mówią po angielsku są uczynni i postanawiają nam pomoc. Dzwonią pod wskazany numer telefonu i po kilku minutach łamaną angielszczyzną informują nas, że przedstawiciel wypożyczalni jest już na miejscu i czeka na nas w terminalu. Oprócz niego, na wspomnianym terminalu i przed nim takich przedstawicieli jest kilkudziesięciu, stoją przy barierkach i powiewają kartkami z nazwiskami pasażerów, po których przyjechali. 
Zaczynamy poszukiwania. Naszego człowieka nie ma, ani w środku, ani na zewnątrz. I co teraz? Dzwonimy raz jeszcze, tym razem z budki. “Państwa kierowca już jest przed terminalem i zawiezie Państwa do siedziby firmy.. samochód już czeka” wszystko ma się rozumieć, trudną do zrozumienia łamaną angielszczyzną. Wychodzimy na zewnątrz i faktycznie jest nasz kierowca.. uff. Wita nas hindus w liberii i prosi, byśmy podążyli za nim. Próbuję z nim pogawędzić, ale prawie nie mówi po angielsku. Idziemy na piętrowy parking, na którym zostawił samochód. 
Po drodze mijamy pachnące szpachlą i cementem korytarze świeżo oddanego do użytku Terminalu III. Chwilę później siedzimy już w czarnym Suzuki Swift sedan. Jeszcze tylko opłata za parking i ruszamy. 





fot.7 - "Święty Żebrak z Varanasii" 



Po drodze kolejne egzotyczne dla nas obrazki. Przy wyjeździe z parkingu, jak wszędzie w Europie należy wrzucić kartę parkingową do specjalnego czytnika, który podnosi szlaban. Tu jest podobnie, wyjazdowych ścieżek jest pięć, jest wiec i pięć czytników. Zupełnie jak u nas z tą różnicą, że - pomimo w pełni zautomatyzowanego procesu - tu o każdy czytnik opiera się jakiś obdartus. Odbiera kartę od kierowcy i wsuwa ja do czytnika. Kierowca oczywiście mógłby zrobić to sam bez pomocy obdartusa, ale tu do obsługi w pełni zautomatyzowanego systemu potrzebnych jest 5 ludzi (!), którzy - czego nie potrafią ukryć - znudzeni są nieprzytomnie i praktycznie zasypiają oparci na czytnikach kart parkingowych. No cóż, co kraj to obyczaj.. Jedziemy, trasa wydaje się dziwnie znajoma. Oczom naszym ukazuje się Radisson stojący po sąsiedzku z zaledwie 2 godziny temu opuszczonym hotelikiem. Konsternacja - czyżby zaszło jakieś nieporozumienie i facet zawiózł nas do drogiego hotelu jako potencjalnych gości?? Na miejscu okazuje się jednak, że nic z tych rzeczy. Przedstawiciel Avisa ma biurko przy recepcji. Z ciekawostek wspomnę jeszcze, że przed wejściem nasz bagaż przeszedł przez skaner identyczny jak na lotnisku a my sami przechodzimy przez wykrywacz metali,  przy wjeździe samochodu sprawdzono nam podwozie samochodu, bagażnik, schowki a nawet podnoszono maskę w poszukiwaniu bomby. No, no.. w takim hotelu człowiek naprawdę może poczuć się bezpiecznie ;) Witamy się z przedstawicielem firmy; informuje nas, że samochód jest i już na nas czeka, ale że teraz ma klientów i żebyśmy chwilę poczekali w lobby. Czekamy więc z cichą nadzieją, że to już koniec przykrych niespodzianek, bo przecież co może pójść źle? Samochód jest i czeka, my czekamy, wszystko w najlepszym porządku. Okazuje się, że nie do końca.. Przy biurku przedstawiciela dowiadujemy się, że mamy wszystko poza międzynarodowym prawem jazdy. Co prawda na rezerwacji napisane jest, że nasze krajowe jest ok pod warunkiem, że ma literki w łacińskim alfabecie, ale podobno zmieniły się przepisy i nie wolno im wypożyczać samochodów klientom bez międzynarodowego prawa jazdy. Co teraz? “Nie i już”. Robimy groźne, wkurzone miny żeby nieco rozmiękczyć “beton” i czekamy na dalszy rozwój wydarzeń. Kilka telefonów do centrali; w międzyczasie informacja, że możemy wziąć kierowcę za 800rs dziennie (jakieś 13,5 Euro). Nie bardzo nam się jednak ten pomysł podoba, więc pertraktujemy dalej. Kilka kolejnych rozmów telefonicznych i dostajemy zielone światło. Jest jednak pewne ale.. nie dostaniemy ubezpieczenia i - jak coś się stanie z autem - odpowiadamy za szkody do wysokości 1000 Euro. No pięknie.. Obaj już widzieliśmy jak się tutaj jeździ.. Decyzja jest jednogłośna, bierzemy kierowcę. Koszty w sumie śmieszne - za dziewięć dni 7200 rs, czyli po jakieś 60 Euro od łebka. Wierzyć się nie chce, kierowca ma być w tym czasie dyspozycyjny 24 godziny na dobę. Naszym kierowcą okazuje się znany nam już hindus w liberii, a samochodem to samo Suzuki, którym tu przyjechaliśmy. Jeszcze tylko obiad w tej samej, co wczoraj (bezpiecznej) knajpie i ruszamy do Agry. Po drodze zajeżdżamy pod dom naszego szofera, który musi zabrać ze sobą kilka rzeczy. Dzielnica podobna do tej, jaką widzieliśmy koło hotelu.. czyli bród, smród i ubóstwo, a do tego wszechobecny smog, z którym od dziś będzie mi się kojarzyło Delhi.



fot.8 - Żebracy z Bodh Gaya



BLOW HORN


Wyjazd z miasta to kolejne obrazki w tym stylu i tak przez wiele kilometrów. Od czasu do czasu mijamy niepasujące do postapokaliptycznej architektury pudełkowych domów eleganckie centra handlowe, jakby żywcem wyjęte z amerykańskich czy europejskich przedmieść. Jednak przez większość czasu oglądamy tylko rozpadające się rudery, stosy gruzów albo najzwyklejsze namioty i koczujących w nich ludzi. Obraz nędzy i wysepki bogactwa. Droga zaskakująco dobra, styl jazdy kamikaze. Nasz kierowca świetnie tu sobie radzi i o dziwo jak dotychczas nie udało mu się zarysować samochodu. Wpycha się gdzie tylko może, mija slalomem spalinowe riksze i ciężarówki z napisami “blow horn” albo “please horn” (z ang. "trąb" albo "proszę trąbić"). Praktycznie każda ma taki napis, a do tego przyozdobiona jest sanskrytowym graffiti, lub niekiedy nawet kolorowymi szmatkami. Jazda indyjską autostradą to przeżycie samo w sobie. Taki trochę Nascar albo Gran Turismo na Playstation. Ciągłe trąbienie i mruganie długimi światłami informujące kierowcę z przodu, że zabieramy się za wyprzedzanie, więc niech się usunie z drogi albo choć zrobi kilka centymetrów więcej wolnego miejsca. Jazda non stop środkiem na długich światłach, często poboczem, jeśli tylko jest tam odrobinę miejsca na ryzykowny manewr wymijania. Istny rollercoaster, no ale jedziemy we właściwym kierunku i to jest chyba najważniejsze :) W ten właśnie sposób pokonujemy pierwsze 50km. Potem trafiamy na 5 kilometrowy korek. Żeby było zabawniej, zablokowana jest droga w obu kierunkach. A jak do niego doszło? Otóż okazuje się, że w Indiach w nie ma większego znaczenia, czy droga jest jedno czy dwukierunkowa. Mimo, że na autostradzie do Agry są dwie równoległe drogi po dwa pasy w każdą stronę, jakimś cudem na naszym odcinku pojawiły się samochody jadące z na przeciwka i najzwyczajniej w świecie zaklinowały się :) Podobno dzieje się tu dość często. 
Po jakiejś godzinie w końcu ruszamy i po kolejnych 3 godzinach dojeżdżamy do Agry bez kolejnych niespodzianek. No może poza jedna - na chwilę przestaje działać prędkościomierz, no ale to szczegół. Nasz pedantyczny szofer w liberii tak jednak nie będzie prowadził. Zatrzymuje się więc i nurkuje pod maskę. Coś tam grzebie i po chwili znów jedziemy ze sprawnym prędkościomierzem. Widać nie tylko Polak potrafi ;) W Agrze mamy trochę problemów ze znalezieniem hotelu, ale koniec końców udaje się. Dzielnica jest równie urocza jak te, które mijaliśmy po drodze.. bród, smród i sterty śmieci, ale hotel wygląda ciekawie. 
Z kierowcą umawiamy się dopiero pojutrze, bo jutro nie potrzeba nam samochodu. W planach jest tylko centrum Agry i Taj Mahal. Po całkiem smacznej kolacji w hotelowej restauracji i przemyconym przez kelnera nielegalnym piwie udajemy się do naszego obskurnego pokoju. Bagaż oczywiście nie dojechał.. 




Trasa z Delhi do Agry





















Piotr Meller, SJSW















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz