piątek, 29 kwietnia 2011

Piotr Meller - INCREDIBLE INDIA cz. 7




Dziennik z podróży Piotra Mellera

INCREDIBLE INDIA  
(z j. ang. NIEWIARYGODNE INDIE)

część VII

"Miasto widmo, siedziba boga wcielonego oraz stolica atomowego mocarstwa"



Fot. 1 - "Buland Darwaza, 54-metrowa brama główna prowadząca do Jami Masjid górującego nad Fatephur Sikri. 


Dzień Dziewiąty (2.I.2011)

..CZYLI WAŁEK, WAŁKA, WAŁKIEM POGANIA


Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że lokalni naciągacze grasujący w okolicach hinduistycznych disneylandów próbują nas wysterować na wszelkie możliwe sposoby. Niemniej jednak nie zmienia to faktu, że obaj stajemy się coraz bardziej zirytowani zachowaniem miejscowych cwaniaczków oraz - co ciekawe - mniejszości seksualnych. W końcu gdzie się nie pojawimy stajemy się miejscową atrakcją. Taki dwuosobowy objazdowy cyrk... no pięknie :) No dobrze ale co z tymi krętaczami? Już opowiadam. Do takowych zaliczają sie oczywiście szukający łatwego zarobku rikszarze. Tę kastę cwaniaków mamy już zresztą dość dobrze “rozpracowaną”. Dziś dla przykladu zbiliśmy cenę ze 100 na 30 rs, choć tak po prawdzie biorąc pod uwagę dystans przejażdżki powinniśmy zapłacić góra 10 rs. Po rikszarzu przyszla kolej na tzw. "przewodników" oraz aniołów stróżów, którzy przewodnikami nie są, tylko starają sie nam “pomóc”, ustrzec przed - bez wątpienia - czekającym nas na każdym kroku niebezpieczeństwem i wszelkiej maści naciągaczami. Jedni są studentami i chcą się z nami uczyć angielskiego, inni są uczniami szkół przyświątynnych i chcą nam opowiadać legendy i baśnie z tysiąca i jednej nocy. Słuchamy więc (albo nie) dobrych rad w stylu "weźcie mnie jako przewodnika to załatwię wam darmowy wstęp i nie będziecie płacić za robienie zdjęć". 
Wałek polega na tym, że płacić nie trzeba wcale ani za robienie zdjęć ani żeby wejść do frontowej części świątyni (Jami Masjid). Do Fatephur Sikri można z kolei wejść (niby wracając ponownie po wyjściu do znajduącej się na zewnątrz kompleksu toalety) na skaksowany już uwcześniej bilety którymi przy bramce wejściowej wylegitymowałby się pomocny. Te ostatnie, od wychodzących zbierają kilkuletnie dzieciaki już przy samym wyjściu. Dziś (tak dla żartu i w celach edukacyjnych) targowaliśmy się z małolatami, którzy chcieli nasze "skasowane" już bilety. Tak, żeby poczuli się jak my choć przez chwilę. Co ciekawe podziałało, totalna konsternacja małolotnich cwaniaków. Biletów nie chcieli kupić, choć coś mi się wydaje, że nawet się przez chwilę zastanawiali. Odeszli potem strasznie nieszczęśliwi i wyedukowani ;) 
Wcześniej tego samego dnia zrobiłem wałek na jednym z nachalnych “przewodników”. Nie mieliśmy Rupii, tylko kilka Euro (a punktu wymiany ani działajacego bankomatu nie było w promieniu kilku kilometrów). Wmówiłem więc jednemu z nich lipny kurs i kupił ode mnie Euro po normalnym kursie, myśląc, że zarabia prawie podwójnie. Taka mała zemsta ;) 
Wałki próbuje na nas robić również nasz kierowca. Drobne i raczej niegroźne, ale nie mniej jednak wkurzające. Choć jest naprawdę w porządku, to jak inni również kombinuje - przecież jesteśmy chodzącymi i mówiącymi bankomatami. Wyciąga kasę za rzekome parkowanie, codziennie myje nam samochód, po czym kasuje nas za to choć wcale o to nie prosiliśmy. No nic, każdy orze jak może. Wiemy że zarabia jakieś 5000 rs miesięcznie (85 Euro, no chyba że to znowu wałek) więc przez jakiś czas mu odpuszamy, niech sobie dorobi, ale ileż można... Dziś już mu zapowiedzieliśmy, że koniec z myciem. Chyba się obraził.


Fot. 2 - "Badshahi Darwaza, Brama Królewska prowadząca do kompleksu Fatephur Sikri"


FATEPHUR SIKRI - TROCHĘ HISTORII


A niech tam, znów odrobina legend i historii :) Tak więc liczące sobie obecnie blisko 30tys mieszkańców Fatehpur Sikri założone zostało w 1571 przez niejakiego Akbara na miejscu wioski zwanej Sikri. Akbar miał tam ponoć spotkać sufickiego pustelnika o imieniu Selima Ćisti. Ów przepowiedział cesarzowi narodziny syna na którego ten od wielu lat czekał. Aby przepowiednia się spełniła Ćisti miał zabić własnego 6-miesięcznego syna. Dzięki temu dusza zabitego dziecka miała się inkarnować w ciele syna cesarza. Akbar wierzył potem, iż to właśnie dzięki pustelnikowi urodził mu się jego jedyny syn i przyszły cesarz Dżahangir. Aby uhonorować poświęcenie Cistiego, zbudował w tym miejscu miasto z grobowcem z białego marmuru, który dziś uważany jest za jednen z najwspanialszych zabytków mogolskich w Indiach. W latach 1571–1585, za rządów cesarza Akbara miasto pełniło rolę stolicy imperium mogolskiego. Opuszczono je jednak już w roku 1585, najprawdopodobniej z powodu braku wody pitnej. Fatehpur Sikri stało się więc "miastem-widmem", a stolicę przeniesiono do Lahaur. 

Legendy legendami, a jak nam się podobało w Fatephur Sikri? Może być, choć niestety "opuszczone miasto" było tego dnia straszliwie zatłoczone. Tak, tak po raz kolejny przeczytacie, że po Taj Mahalu wszystko inne jest już takie sobie ;) Jutro czeka nas ostatni "cały" dzień w Indiach, mamy już obaj lekki przesyt i po prawdzie tęsknimy już trochę za cywilizacją ...a bagażu jak nie było, tak nie ma.

Fot. 3 - "Diwan-i-Khas, sala debat i prywatnych audiencji"

Fot. 4 - "Arkady Jami Masjid"

Fot. 5 - "...oraz spacer pod arkadami Fatephur Sikri"


PAŃSTWO I CHAM

Czyli scenka rodzajowa, której świadkiem byliśmy w Fatephur Sikri. Otóż przyjechało do świątyni Państwo. 
Cała wielopokoleniowa hinduska rodzina. Mama i babcia w ubraniach tradycyjnych, "nowoczesny" tato, dwóch pucułowatych brzdąców w wieku lat 12-13-tu, w lanserskich okularach słonecznych od Armaniego, oraz oczko w głowie tatusia - córeczka w czerwonym sweterku. Wszyscy ubrani czysto, schludnie; choć ciuchy bazarowe ale widać, że niedzielne, "kościołowe". Zastanawia was pewnie cynizm z jakim do owej rodzinki podchodzę ale zapewniam was, że niechęć nie jest nieuzasadniona o czym już za chwilę sami się przekonacie. Jest więc owa rodzinka bardzo głośna, wszędzie ich pełno, słowem Państwo wielką gębą. Jest i cham, hindus taki sam jak oni, ale ubrany znacznie skromniej. Stoi z boku przyczajony, w ogóle go nie widać. W pewnej chwili Państwo wyciąga dwa dwunastopaki Kitkatów. Głośne śmiechy, ekscytacja oraz szeleszczące i fruwające dookoła papierki. Lądujące wprost na nieskazitelnie czystym placu świątynnym. Nie wypadają Państwu przypadkiem, są rzucane celowo. Bryluje oczko w głowie tatusia. Głośno śmiejąc się i zajadając wyrzuca szeleszczące papierki tuż pod nogi. Czekam na reakcję tatusia, ale reakcji nie ma... przecież cham posprząta, po to tu jest. 
I rzeczywiście, skromnie ubrany hindus ze spuszczoną głową podchodzi i zbiera papierek po papierku. Państwo śmiejąc się odchodzą...



Fot. 6 - "Przepiękna architektura opuszczonego miasta... oraz rodzinka z opowiastki"

I jeszcze kilka detali, zanim na dobre opuścimy Fatephur Sikri:

Fot. 7 - "Kolumna w sali audiencyjnej Diwan-i-Khas"


Fot. 8

Fot. 9

Fot. 10 - "Grobowiec Sheikh'a Salim Chishti"

Fot. 11 - "Handelek u stóp Buland Darwaza"


Dzień Dziesiąty (3.I.2011)


Z rana pobudka i ruszamy do Delhi. Miało być Abhaneri, czyli świątynia w stylu Eschera, ale sprawa się rypła :/ Jak nas poinformował Arkejdża w okolicach, w które chcemy jechać są zablokowane drogi, zamieszki, starcia z policją i inne chce i on tam jechać nie ma najmniejszego zamiaru. Po przygodzie z MP district dochodzimy do wniosu, że chyba warto mu zaufać. Ruszamy więc w kierunku Delhi. Tak szczerze, po dziewięciu intensywnych dniach mamy już wszystkiego serdecznie dość i perspektywa kolejnych atrakcji w postaci hiperkorków i możliwość oglądania na żywo "negocjacji" wyposażonych w kije tubylców z lokalną policją, które poprzedniego wieczoru widzieliśmy w wiadomościach, jakoś specjalnie nas nie pociąga. 

Po drodze do Delhi spotkaliśmy kilku małych tubylców...Na szczęście dość przyjaźnie nastawionych :)


Fot. 12

Fot. 13

Fot. 14

Nie byli sami, towarzyszył im gigantyczny posąg Shivy :)

 Fot. 15 - "Shiva w towarzystwie kobry oraz gołębi na głowie i półksiężycu... :)"


Fot. 16 - "...oraz w pełnej okazałości"



Po drodze trafiliśmy również na współczesną wersję Taj Mahala. Czy dorównuje historycznemu mauzoleum? Raczej nie, budowli zdecydowanie brak lekkości i polotu ale to i tak zdecydowanie najefektowniejsza z nowych świątyń jakie udało nam się zobaczyć. Przy wejściu dostałem wizytówkę z której wynika, że w świątyni można na własne oczy zobaczyć cytuję "boga w człowieczym ciele", niejakiego Param Sant Baba Jai Gurudev Ji Maharay'a. Okazuje się, że można mu nawet wysłać wiadomość na email... No coż widać, że hinduistyczne bóstwa idą z duchem czasu ;) 
Poniżej kilka zdjęć ze świątyni Jai Guru Dev:


Fot. 17

Fot. 18

Fot. 19

Fot. 20

Fot. 21



No tak, skoro widzieliśmy już domostwo "boga w ludzkim ciele", to teraz trzeba jeszcze zrobić małe zakupy ;) Konkretnie trochę ciuchów, bo już bezpowrotnie straciliśmy nadzieję, że odzyskamy utracony bagaż. 
Tu przecież będzie taniej niż w Europie, więc tak chyba będzie lepiej. Kilka dni temu nie potrafiliśmy wytłumaczyć Arkejdży, że chcemy znaleźć sklep z Europejskimi ciuchami. Mimo, że kiwał, że rozumie, za każdym razem wiózł nas do sklepu, w którym co prawda dżinsów nie było, ale za to można było nabyć gustowne Sari lub garnitury, których ukoronowaniem był fantazyjny turban :) Tym razem jesteśmy skuteczniejsi. Arkejdża rozumie słowo "mall" i obiecuje zabrać nas do centrum handlowego w Delhi. Słowa dotrzymuje, oczom naszym okazuje się olbrzymi kompleks, którego nie powstydziliby się kochający megalomanię Amerykanie.

Na poszczególnych skrzydłach widnieją loga i reklamy znanych designerów. Dobra, zobaczymy... Wejście do środka przez wykrywacz metali nawet nas jakoś specjalnie nie dziwi. W środku cywilizacja! Klimatyzacja, ruchome schody i wszystko czego można wymagać od nowoczesnego centrum handlowego. Mocno to kontrastuje z ulicami, z którymi ów mall sąsiaduje. Kontrastują też z otoczeniem ceny, wysokie nawet dla Europejczyka. Mimo, że jest środek dnia klientów praktycznie nia ma, nie dziwię się; dla kogo w ogóle jest ten przybytek? Dla hinduskiej i europejskiej klasy wyższej odpowiadam sam sobie...Tylko gdzie jej przedstawiciele? 

Skoro jesteśmy już w Delhi, warto by coś jeszcze zobaczyć. To może Lotus Temple? Pojechaliśmy i zobaczyliśmy. Zajęło nam to niecałe pół minuty a oglądaliśmy zza okalającego świątynię muru. Dopiero pod bramą Świątyni Lotosu "przypomnieliśmy" sobie, że w poniedziałki niektóre świątynie są zamknięte.
Eh... To może Akshardham Temple? I tę świątynie obejrzeliśmy z samochodu bo opustoszały parking dał nam jasno do zrozumienia, że i tu nie wejdziemy. Przy okazji uświadamiamy sobie również, jak ze wszechmiar słuszną decyzją było odpuszczenie sobie Abhanari. Pomijąc kilkugodzinny przejazd w jedną stronę i potencjalne zamieszki, świątynia mogła być zwyczajnie zamknięta. 

No dobrze ale co dalej? Zostało nam parę rzeczy do zobaczenia. Ostatecznie wybraliśmy parlament, siedzibę prezydenta i słynne Wrota Indii - wszystko zlokalizowane w najbardziej reprezentacyjnej, postkolonialnej części Delhi. Przy Bramie, wzorowanej na Łuku Triumfalnym, trafiliśmy na zmianę warty. Niby to wszystko ciekawe ale... no ale jaka architektura mogłaby zrobić na nas wrażenie po zobaczeniu Taj Mahala ;) 



Fot. 22 - "Jeden z budynków rządowych"


Fot. 23 - "India Gate czyli Wrota Indii"



Starczy już tego dobrego, wracamy do hotelu.. trzeba odpocząć, jutro ewakuacja. Po prawdzie, to się nawet cieszę; egzotyka egzotyką, ale tempo narzuciliśmy sobie jak zwykle ostre, więc chyba w efekcie zmęczenia materiału zaczyna mi się marzyć cywilizacja :) 

Zanim jednak na dobre opuścimy Delhi, jeszcze kilka zdjęć typowej dla miasta architektury... 

...tej z cegieł i betonu: 


Fot. 24

Fot. 25

Fot. 26

...oraz tej skleconej z tego co znaleziono przy drodze:

Fot. 27

Fot. 28 - "Kierunek lotnisko i ostatnie spojrzenie na zabudowę Delhi... tym razem blokowiska"



Dzień Wylotu (4.I.2011)

Samochód zdaliśmy dzień wcześniej, pożegnaliśmy Arkejdżę i raz jeszcze rozejrzeliśmy się po otaczających nasz hotel slumsach. Z Radissona wzięliśmy taksówkę - ma się rozumieć 50-letniego Hindustana, ale za to na tzw pełnym wypasie: samochód czysty, pachnący a na siedzeniu czeka India Times. Kierowca grzeczny, niezbyt napastliwy i nawet nie próbuje nam nic sprzedać. 
Na lotnisku niespodzianka. Moja upierdliwość po raz kolejny na coś się przydała ;) Odzyskaliśmy bagaż (!) 
Co prawda, pertraktacje zajęły sporo czasu, ale w końcu trafiliśmy na odpowiedniego człowieka i na godzinę przed odlotem przywitaliśmy zagubione walizki. Zakupioną na bazarku torbę "Reeboka" za dwa Euro oddelegowaliśmy do śmietnika. Swoją drogą, dość szybko znalazła nowego właściciela, bo już po chwili znikąd pojawił się pracownik lotniska odpowiedzialny za wywózkę śmieci i opróżniając śmietnik naszego "Reeboka" odłożył sobie na bok. Tym lepiej, niech mu służy :) 

Odprawa w Indiach oczywiście musi być (jak zresztą wszystko inne) niezwykle skomplikowana.
Znów wypełniamy kolejne papierki. Potem już "tylko" w drodze do samolotu osiem razy sprawdzają nam kartę pokładową i sześć razy paszport (!) Nie koloryzuję, liczyłem :) 
Swoją drogą to chyba światowy rekord. Jeszcze tylko żołnierz sprawdzający niezbędną naklejkę na bagażu podręcznym, a już przed samym rękawem prowadzącym do samolotu trzyosobowa komisja usiłująca skontrolować jego zawartość... eh. Potem już wszystko idzie gładko, i jeden i drugi lot jest na czas, jedzenie w samolotach znośne a Hondzina stoi tam, gdzie stała. Po dwóch godzinach jazdy samochodem i jesteśmy w domu.


PLANETA INDIE

Czyli przyszedł czas na małe podsumowanie. Na wstępie muszę zaznaczyć, iż doskonale zdaje sobie sprawę, że za powyższy opis moich indyjskich perypetii, każdy szanujący się miłośnik tego kraju wypowiedziałby mi świętą wojnę oraz wystosował pod moim adresem niezwykle bogaty zestaw epitetów. Jednakże podejrzewam, że ci najbardziej zagorzali ortodoksi zwyczajnie w Indiach nigdy nie byli, a ci co byli, pojechali tam już po uszy zakochani. A przecież wszyscy wiemy, że miłość jest ślepa ;) 

A jaka jest prawda o Indiach? Pewnie jak to zwykle bywa znajduje się ona gdzieś po środku, pomiędzy wizją zszokowanego turysty a bezkrytycznego fanatyka idealizującego obiekt swego uwielbienia :) 
Ja opisałem wszystko tak, jak to zobaczyłem i odebrałem. Starałem się nie koloryzować, ani specjalnie nie nakręcać akcji, bo i po co? Dramaturgii mieliśmy tam tyle, że wystarczyłoby na niezły thriller. 

Indie to nie jest kraj łatwy, bywa męczący a miejscami wręcz irytujący. Z pewnością jest to jednak kraj ciekawy, pełen kontrastów, niesamowitych kolorów, ciekawych ludzi i przepięknej architektury. Czy fascynujący? 
Nie odpowiem.. dość mam już epitetów od bezkrytycznie zakochanych indiofilów ;) Jest to kraj wart odwiedzenia i na pewno jeszcze kiedyś tam powrócę. Może niekoniecznie w te same rejony, może tym razem południe Indii, albo północ i okolice Kashmiru? Powoli układa mi się już w głowie plan kolejnej Indyjskiej wyprawy :) 

Czy mój opis jest obiektywny? Na pewno nie. Raczej niewiele wiem na temat Indii, może trochę o historii, geografii i zwyczajach. Ale to przecież wszystko mało, by zrozumieć ten jedyny w swoim rodzaju kraj. Sporo w powyższym opisie subiektywnych odczuć i wrażeń wynikających z mojego zderzenia z odmienną kulturą i niezrozumienia świata, do którego się trafiło. Bo Indie to inny świat, momentami miałem wręcz wrażenie, że to inna planeta ;) 

Piotrek określił Indie jako pierwszy, drugi, trzeci a miejscami czwarty świat w jednym i z tego co zdążyłem się zorientować z powrotem raczej się tam nie wybiera. Coś w tym jest, takiej biedy, jak tam nie wiedziałem nigdzie indziej. Dla mnie to była podróż pod każdym względem wyjątkowa. Nigdy wcześniej, podczas zaledwie kilku dni nie zobaczyłem i nie doświadczyłem tak wiele. A że dawkę Indii mieliśmy solidną i przyjęliśmy ją w iście ekspresowym tempie, to widać dopiero teraz przy oglądaniu zdjęć i wspominaniu; z mozaiki zdarzeń i obrazów zaczyna się w mojej głowie układać bardziej jednolita i czytelna wizja tego kraju. Może za jakiś czas ułoży się na tyle, że będę w stanie dopisać coś błyskotliwego do owego podsumowania. Póki co, czytelnik musi zadowolić się tym co tu wyczytał... O ile oczywiście mi po drodze nie zasnął ;)




Piotr Meller, SJSW





















czwartek, 14 kwietnia 2011

Piotr Meller - INCREDIBLE INDIA cz. 6

Dziennik z podróży Piotra Mellera

INCREDIBLE INDIA  
(z j. ang. NIEWIARYGODNE INDIE) 


część VI
"Drogi i bezdroża Indii oraz Świątynie w Kajuraho"


 
Fot. 1 - "Niesamowita ornamentyka jednej ze świątyń w Kajuraho"


Dzień Ósmy (1.I.2011)

Jeden z najciekawszych dni podczas całej wyprawy. Szczerze wątpię czy, uda mi się opisać wielość wrażeń, zdarzeń, zwrotów akcji i dramaturgię jaka nam tego dnia towarzyszyła. Niemniej jednak, spróbuję, a wierzcie mi nie będzie to łatwe ;)
Wszystko zaczęło się o 6 nad ranem 1 stycznia 2011 roku, czyli zaledwie kilka godzin po sylwestrze (podczas którego nawiasem mówiąc w Varanasii nie obyło się bez blackoutu, hehe)
I tym razem znów bez śniadania, powód ten sam co wczoraj. Ale co tam, coś po drodze na pewno znajdziemy. Zdaniem google powinniśmy do Kajuraho jechać jakieś 5,5 godziny.. jechaliśmy 9 (!), ale to i tak jeszcze nic, jeśli porównamy to z drogą powrotną z Kajuraho do Agry.. No ale wszystko w swoim czasie..


PARSZYWA SZESNASTKA ;)

W życiu nie pomyślałbym, że w rikszy spalinowej popularnie zwanej Tuk Tuk, może się zmieścić więcej niż 6 osób, tymczasem w rekordowo upakowanej naliczyłem ich 16 (!) Nie przesadzam, wspomnianą rikszę mijaliśmy na jednej z autostrad i miałem okazję dość dokładnie policzyć wszystkie głowy. Jakim cudem się tam zmieścili i co więcej jak to zrobili (???) że się po drodze nie powysypywali (przynajmniej tak zakładam) …do dziś nie jestem w stanie pojąć.
Może pokrótce opiszę ową rikszę. Tuż obok kierowcy, w pierwszym rzędzie znajduje się jedno dodatkowe miejsce, dalej (w sekcji środkowej) znajdują się dwie zwrócone ku sobie kanapy w sam raz na dwie osoby na każdej. Na samym końcu jest jeszcze ławeczka odwrócona tyłem do kierunku jazdy, która w mojej opinii nadaje się tylko po to, by umieścić tam tobołek bądź jakąś walizę.
A jak to wyglądało w rekordowej rikszy? Otóż w "przedziale" środkowym upchnęło się 8 osób (po 4 na ławkę), tuż obok kierowcy siedziało 3 kolejnych pasażerów a z tyłu w przestrzeni przeznaczonej na tobołki gnieździło się kolejnych 4 (!) ..jakby nie liczyć razem wychodzi 16!
Wcześniej z niedowierzaniem spoglądałem na riksze 10 osobowe.. na widok sunącej szesnastki dosłownie opadła mi kopara..


Fot. 2 - "Wszyscy Święci"

Fot. 3 - "Easy Rider"

Fot. 4 - "Droga do szkoły"

Ale nie tylko riksze wykorzystywane są do oporu. Kilkanaście osób potrafi się również zmieścić i do(na) klasycznego Suva. I tak w środku na luzie siedzi sobie 7-8 osób, po dwie po bokach "wiszące" na reilingach.. ale przecież jest jeszcze paka :) 
Ta ostatnia wcale nie musi być zamknięta i na takim właśnie "obwieszonym" pasażerami uvie, jeden z delikwentów wisiał sobie dosłownie na tylnych drzwiach przytrzymywany przez trzech innych stojących na railingu z tyłu. 
Drzwi powiewały wraz z delikwentem ale się nie oderwały.. przynajmniej nie na naszych oczach ;) ..to dopiero jazda :)


Fot. 5 - "W kupie raźniej"

Samochód który wspominam był jeszcze względnie nowy (może dlatego drzwi się trzymały), ale większość wynalazków, które mijaliśmy po drodze były powiedzmy w nienajlepszym stanie. Co więcej, po drogach poruszały się tam pojazdy rodem z MadMax ;) Pełno przerdzewiałych wraków, które trzymały się na słowo honoru i których odpalenie wymagało zapewne codziennej reanimacji i nie małych talentów domorosłych mechaników.. Incredible India :)


Fot. 6 - "Indyjskie autostrady nie należą do najbezpieczniejszych. Podobne widoki oglądaliśmy na każdym etapie naszej podróży"




AIDS IS FATAL AND SAFE SEX IS THE KEY (ang. AIDS JEST ŚMIERTELNE A BEZPIECZNY SEKS TO PODSTAWA)

Takie właśnie poetyckie ostrzeżenie widniało na większości ticketów, które otrzymywaliśmy po pokonaniu kolejnego odcinka specjalnego autostrady i wjeździe na odcinek płatny. Tylko za co tu płacić? O tym, jakie zwyczaje panują na tutejszych highway-ach już wspominałem. Stan nawierzchni jest - powiedzmy otwarcie - taki sobie. Na głównej trasie pomiędzy Delhi i Varanasi jest jeszcze całkiem przyzwoicie, ale na pozostałych, po których się poruszaliśmy zazwyczaj było źle, przez bardzo źle aż po koszmarnie. Na drogach drugiej kategorii zdarzały się kilkukilometrowe odcinki, po których powinny poruszać się wyłącznie jeepy i ciągniki, no ale o tym jeszcze w swoim czasie opowiem. Ceny opłat też nie takie znowu niskie, średnio koło 60 rupii, co daje jakieś 90 eurocentów. Tu w Irlandii płacimy najczęściej koło 1.80 Euro, czyli dwa razy więcej, ale droga jest kilka razy lepsza.
No cóż, miejscowi cenią najwidoczniej drogi, które zostały im w spadku po Brytyjczykach. Do tego, na drogach drugiej kategorii trzeba od czasu do czasu dokonywać mniejszych opłat (około 30 rs) miejscowym kacykom, przez których wieś przejeżdżamy. Po środku takiej hinduskiej ulicówki stoi sobie szlaban a obok niego budka i zwyczajnie chcesz jechać - musisz zapłacić :)
Chyba najpoważniejszym nadszarpnięciem budżetu poruszającego się między hinduskimi dystryktami kierowcy są lokalne podatki drogowe. Na te wydaliśmy łącznie, o ile pamiętam około 1500 rs (być może nawet więcej, bo dokładnie wszystkiego nie liczyłem ani na świeżo nie zapisywałem).

Wracając jeszcze do autostrad, jak tak się popatrzy na to, co się na nich wyprawia, AIDS wydaje się najmniejszym z grożących tu niebezpieczeństw ;) Każdego dnia mijamy po drodze co najmniej trzy lub cztery rozbite ciężarówki marki TATA. Te niezwykle malownicze potwory, bazujące na Mercedesach z lat siedemdziesiątych są już dość w dość mocno zaawansowanym wieku i moim skromnym zdaniem przydałoby się zebrać je gdzieś do kupy, zorganizować jakiś mały meteoryt, żeby je wszystkie jak dinozaury spacyfikować.
Te samochody są zwyczajnie niebezpieczne - jazda pomiędzy ich tabunami przypomina omijanie stada słoni - są głośne, wielkie i wyjątkowo niezdarne. Są ich tu zapewne miliony.. wcale nie przesadzam, co drugi pojazd na autostradzie to taka TATA-owa ciężarówka. Zupełnie jak z żółtymi taksówkami na nowojorskim Time Square. Generalnie po drodze mijaliśmy sporo różnej maści wypadkowiczów, a to komuś odpadło zamocowane na słowo honoru koło, a to pospadały źle umocowane worki ze zbożem. Oczywiście trójkąta ostrzegawczego nie ustawiają bo i po co. Na samej autostradzie nie stwierdziliśmy też specjalnych ograniczeń jeśli chodzi o typ preferowanego sposobu podróżowania ich uczestników. Są więc - obok ciężarówek, samochodów osobowych i motocykli - riksze tuk tuk, piesi, rowerzyści a nawet wozy zaprzężone w krowy lub wielbłądy :)


Fot. 7 - "Haracz dla miejscowych kacyków"

Fot. 8 - "TATA na postoju..."

Fot. 9 - "...oraz TATA w akcji"

Fot. 10  
Typowy indyjski korek, w którym dwujezdniowa autostrada zablokowana jest w obu kierunkach. Mechanizm tego niepojętego dla europejczyka zjawiska opisałem szczegółowo w pierwszej części niniejszego dziennika :)

Fot. 11 - "Jedna z potencjalnych przyczyn wielogodzinnego korku" 

Fot. 12

Fot. 13 -"Horn Please (z ang. Proszę Trąbić) ...czyli jedyny sposób na TATĘ :)"



MONOTONIA KRAJOBRAZU


Co jeszcze można by powiedzieć o indyjskich drogach.. Autostrady są piekielnie nudne i bardzo złej jakości. Z resztą, ta ostatnia cecha jest całkiem niezłym lekarstwem na nudę, podobnie jak niedorzeczne zachowania pozostałych użytkowników highwaya :) Krajobraz dość monotonny, trochę podobny do polskiego (tych brzydszych i nudniejszych jego rejonów, bo że Polska jest przepiękna zgodzimy się chyba wszyscy ;) Chodzi mi raczej o brak kojarzonej z Indiami, egzotyki (ta pojawia się dopiero bliżej strefy podzwrotnikowej, na południu Indii). Przez wiele godzin mijamy płaska równinę, na której znajdują się tylko i wyłącznie pola ziemniaków, rzepaku i innych warzyw, których jako kompletny laik nie jestem niestety w stanie fachowo nazwać.

Do tego, trochę mniej lub bardziej samotnych drzew i od czasu do czasu jakaś lepianka. Tak się nawet zastanawiam, czy to przypadkiem właśnie owa monotonia krajobrazu nie powoduje, że hindusi tak uwielbiają żywe barwy. Stąd może właśnie wielokolorowe stroje i wyraziste kolory domostw, które zamieszkują. Po drodze mijamy również czasem nowe świątynie. 
Powiem szczerze, są okropne. Wyglądają jak niezgrabne atrapy. Brak na nich tak charakterystycznych dla starych świątyń pracochłonnych zdobień i powiedzmy sobie szczerze, ręki artysty. To takie kloce, jednolite bloki, przypominające trochę drewniane zabawki  dla 2-latków z lat 80-tych. Widać taniość i brak pomysłu.  Choć z drugiej strony, to przecież miejsca przeznaczone na modlitwę, po cóż więc przepych. I skąd biedni wieśniacy mieliby wziąć na to wszystko pieniądze? Może to i zdrowsze podejście. Niemniej jednak, przy architekturze historycznej wypadają naprawdę blado. 


Fot. 14 - "Typowy indyjski krajobraz"




MOCARSTWO ATOMOWE

Od czasu do czasu mijamy postapokaliptyczne miasta wyglądające jakby przez ich środek przeleciała fala uderzeniowa po wybuchu jądrowym. Takie wrażenie odnoszę głównie, kiedy podróżujemy skoro świt.. Na ulicach nie ma jeszcze ludzi, są tylko sklecone z czego popadnie, rozsypujące się budynki. Wyglądają trochę tak, jakby ich mieszkańcy dobudowywali kolejne kondygnacje w miarę przybywania lokatorów z tego, co wypadło z przejeżdżających po pobliskiej autostradzie ciężarówek.
Proces powstawania takiej kamienicy wyobrażam sobie mniej więcej tak. Z wypalonych własnym sumptem cegieł powstaje pierwsze pomieszczenie. Tuż obok budują swój pokój "sąsiedzi". Jeden opiera się o drugi. 
Z czasem rodziny powiększają się, trzeba więc dobudować coś z tyłu albo z drugiego boku. Kiedy i tam brakuje już miejsca dobudowujemy piętro.. potem drugie.
Oczywiście jeśli do tego czasu pierwsze się nie zawaliło ;) Niektóre pomieszczenia nie wytrzymują i walą się, inne jakimś cudem trzymają się w pionie. Jako, że w pobliżu jest główna droga, warto otworzyć jakiś mały biznes. Od frontu powstają więc punkty usługowe, a na ścianach tak skleconego ledwo trzymającego się pionu pijanego budynku, pojawiają się różnej maści bannery reklamowe a u stóp ..góry śmieci.
Kiedy nad ranem wstaje czerwone słońce, a na ulicach nie ma żywej duszy, taka architektura nabiera postapokaliptycznego charakteru rodem z utopii science-fiction.. Patrząc na to wszystko, myślę sobie że Indie to przecież mocarstwo atomowe i przechodzą mnie ciarki..


JAZDA PO MULDACH

Na mapie droga wygląda całkiem przyzwoicie. Dwucyfrówka przecież, więc musi być znośna. Okazuje się jednak, że niekoniecznie.. Ni stąd, ni z owąd kończy się asfalt i zaczyna trasa, której spodziewałbym się raczej na Syberii, a nie pomiędzy jednymi z największych atrakcji turystycznych północnych Indii.
No tak, ale kto jest na tyle nienormalny by pokonywać ten kraj wynajętym samochodem.. Odpowiedż jest prosta -> My :)
Cała reszta turystów podróżuje w pociągach kuszetkami albo lata samolotami.. no ale przecież co to za atrakcja. My wolimy jazdę po Muldach ;) Czytelnik kojarzy zapewne te dyscyplinę narciarską.
Są oczywiście pewne różnice, nierówności i muldy są w poziomie a nie skosie i zamiast śniegu jest zaschnięte błoto lub ubity piach. Wrażenia z jazdy jednak, jestem przekonany identyczne :)
Teraz się śmieję, ale autentycznie baliśmy się, że będziemy tam nocować. W takich warunkach nie trudno uszkodzić miskę olejową.. a wtedy kapota.. Koniec końców, 5 milowy odcinek pokonaliśmy w godzinę. Podobną jazdę zaliczyliśmy jeszcze potem tylko raz, ale okoliczności były znacznie mniej przyjemne O tym opowiem nieco poźniej :) 



Fot. 15

Fot. 16 - "Jazda po muldach"




REZERWAT TYGRYSÓW

Jedną z atrakcji po drodze do Kajuraho, którą niestety z braku czasu zmuszeni jesteśmy sobie odpuścić jest rezerwat dzikich kotów. Arkejdża ostrzega nas, żeby uważać podczas ewentualnego postoju bo zdarzają się ponoć ataki na ludzi. My co prawda lubimy koty ale zdajemy sobie sprawę, że gdyby przyszło co do czego one lubiły by i nas.. zwłaszcza w porze obiadowej ;)
Prawdopodobieństwo jest znikome no ale nigdy nic nie wiadomo. Dwa dni wcześniej tygrys zaatakował grupę ludzi w sąsiednim Pakistanie. Były ofiary, traktujemy więc zagrożenie jako zupełnie realne.



Fot. 17 - "Jedna ze świątyń w Kajuraho"



KAJURAHO


Mieliśmy być przed dwunastą byliśmy koło piętnastej.. 3,5 godzinny poślizg, ale co zrobić.
Na zwiedzanie mamy jakieś 3,5 godziny, bo koło 18:30 robi się już ciemno. Wszystkiego nie da się niestety zobaczyć, udajemy się więc w kierunku największych świątyń a więc i najbardziej efektownych.

Standardowo zacznę od krótkiej notki historycznej, myślę że warto choć trochę napisać o tym niezwykle ciekawym miejscu..
Kadźuraho lub Khadżurapura oznacza Miasto palm daktylowych. Miejscowość ta znajdująca się w stanie Madhya Pradesh, słynie głównie (i chyba wyłącznie;) z zespołu hinduistycznych świątyń wzniesionych między IX a XII w. przez władców z dynastii Ćandelów.
Według legendy pierwotnie w skład zespołu wchodziło osiemdziesiąt pięć świątyń, do dziś zachowało się mniej niż dwadzieścia. Najbardziej znane świątynie to i tzw. grupa zachodnia i tę właśnie odwiedziliśmy. Co prawda mi osobiście marzyło się zobaczyć wszystkie ale niestety kilkugodzinny poślizg zrobił swoje i niestety nie wystarczyło nam czasu. Udało nam się za to zobaczyć 5 świątyń a mianowicie: Kandarija Mahadewa, Ćitragupta, Dewi Dźagadamba, Wiśwanatha i Lakszmana. Warto wspomnieć, że wszystkie światynie zbudowano na osi wschód-zachód. Charakteryzują się ponadto portykiem skierowanym ku zachodowi do którego prowadzą długie wąskie schody. Do każdego portyku przylega sala dla wiernych oraz sanktuarium.

Architektura świątyń symbolizuje świętą górę Meru a przedmiot kultu w świątyni zwrócony był zawsze ku wschodowi. 
Swą sławę Kajuraho zawdzięcza w szczególności bardzo bogatej dekoracji rzeźbiarskiej zewnętrznych ścian świątyń. Tworzą ją rytmiczne układy splątanych ze sobą postaci. Wiele z nich ma charakter erotyczny, nieraz bardzo śmiały. Wiąże się to ze specyfiką lokalnego hinduizmu. Ćandelowie bowiem popierali skrajne sekty tantryczne, jak kapalikowie, kaulowie, kalamukhowie, czy zwolennicy kultu Sześćdziesięciu Czterech Jogiń. W skład ich pobożności wchodziły również rytuały orgiastyczne, zwane mithuna, wiążące się z zawieszeniem uznawanych norm moralnych.. tak więc na ścianach świątyń w Kajuraho naprawdę sporo się dzieje.. Zresztą, przekonajcie się na własne oczy :) Nie przeciągając już tego przydługiego wstępu zapraszam do oglądania zdjęć:



Fot. 18

Fot. 19

Fot. 20

Fot. 21

Fot. 22

Fot. 23

Fot. 24

Fot. 25

Fot. 26

Fot. 27

Fot. 28 - "Eunuchowie na wakacjach"



DISNEYLAND DLA MNIEJSZOŚCI SEKSUALNYCH

Uważam się za osobę tolerancyjną, ale w kajuraho moja tolerancja została wystawiona na niezłą próbę :) Szczerze powiedziawszy, sam czułem się tam jak mniejszość seksualna ;) Tylu było tam homoseksualistów i transwestytów. Nie wiem czy zbiegło się to z jakimiś lokalnymi dożynkami, czy jest to zwyczajnie indyjska mekka gejów, nie mniej jednak dziwnych spojrzeń a nawet zaczepek spotkało nas tam wyjątkowo dużo.
Staram się nie zachowywać jak burak, ale tam po jakimś czasie stałem się dość szybko nieuprzejmy, żeby nie powiedzieć wrogi, co dość skutecznie zniechęcało potencjalnych adoratorów ;)

A dlaczego Disneyland?
Podobnie jak Bodh Gaya, Kajuraho zamieniono w maszynkę do robienia pieniędzy. Tłumy ludzi, masa punktów handlowo-usługowych, a na deser  świeżo odrestaurowane cuda architektury sprzed 1000 lat.
Niewiele w nich zostało z tajemniczych świątyń odkrytych dla świata zachodniego przez kapitana T.S. Burt’a, inżyniera brytyjskiej armii w samym środku nieprzebytej dżungli.. Wielka szkoda. Niemniej jednak, pomimo całej tej komercyjnej otoczki architektura wciąż robi olbrzymie wrażenie. A co właściwie budzi największe zainteresowanie turystów i sprawia, iż obok Taj Maral, Kajuraho jest jednym z najczęściej odwiedzanych zabytków Indii? Odpowiedź jest banalnie prosta.. 


WYRAFINOWANA PORNOGRAFIA

..czyli Kamasutra wykuta w kamieniu :) Mógłbym opisać, co wykute jest na ścianach świątyń, ale myślę, że najlepiej zobrazują to poniższe zdjęcia. Ostrzegam.. materiał wyłącznie dla czytelników pełnoletnich ;)



Fot. 29

Fot. 30

Fot. 31


Jest tam też i ta zdecydowanie mniej wyrafinowana:



Fot. 32 - "No cóż, co kraj to obyczaj ;)"


Oczywiście poza różnymi aspektami życia seksualnego hinduskich plemion sprzed tysiąclecia poruszana jest i inna tematyka:


Fot. 33

Fot. 34


A czym są te wyryte na murach świątyń "komiksy" ? Teorii jest bardzo wiele. Zdaniem jednych są to poszczególne etapy erotycznego wtajemniczenia dla młodych mnichów, bądź swego rodzaju podręcznik praktyk rytualnego seksu tantrycznego.
Inni z kolei twierdzą, że jest to zwyczajnie zapis życia codziennego w pozbawionych pruderii wczesno średniowiecznych Indiach. Osobiście jestem zwolennikiem drugiej teorii, ale co ja tam wiem ;)

I jeszcze kilka zdjęć tych niezwykle efektownych świątyń:


Fot. 35

Fot. 36

Fot. 37

Fot. 38

Fot. 39

Fot. 40 - "Wnętrze jednej ze świątyń"




ODROBINA CYWILIZACJI

Niestety na zwiedzanie zatłoczonych świątyń mieliśmy zaledwie 3 godziny. Potem zaczęło zmierzchać i już nic nie dało się zobaczyć. Po prawdzie byliśmy już i tak dosyć zmęczeni. Jakby nie patrzeć, jechaliśmy tu 9 godzin pseudo autostradą.
Do tego, od kilku godzin nic nie jedliśmy, przyszła więc pora na znalezienie "bezpiecznej restauracji" :) Mimo mnogości punktów gastronomicznych, nie było łatwo.. We włoskiej knajpie podawali tylko "minipizze" a z 2 indyjskich restauracji wyszliśmy dość szybko, zaraz po tym jak odkleiliśmy się od lepkich krzeseł i obrusów ;)
Koniec końców, znaleźliśmy dobrą i czystą restaurację z pizzą prosto z pieca i zimnym browarem.. eh, znów poczułem się jak w cywilizowanym świecie, za którym już odrobinę zacząłem tęsknić :)
Ceny, co prawda raczej europejskie, ale po ostatnich perypetiach właśnie tego było mi potrzeba. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że największe wrażenia są dopiero przed nami... 


I AM NO PROBLEM, SIR

Kierowca proponował nam inna trasę do Agry, ale my uparliśmy się, że chcemy tędy i na niej stanęło. Droga proponowana przez Arkejdże była zdecydowanie dłuższa od naszej, wykoncypowanej przy udziale mapy, a ten ostatni nie bardzo potrafił nam wyjaśnić dlaczego nie chce tędy jechać.
Coś tam chwilę pomruczał pod nosem, aż w końcu wygłosił swoje sakramentalne "I am no problem, sir" i ruszyliśmy w drogę.
W zamyśle chcieliśmy ominąć muldy, którymi znów przyszło by nam pokonywać w żółwim tempie, a nasza droga wyglądała na porządną autostradę lecącą prościutko do miasta Taj Mahal. Jak się potem okazało wpadliśmy z deszczu pod rynnę...


Z DESZCZU POD RYNNĘ

Droga, która na mapie wyglądała jak rasowa autostrada, w praktyce nie różniła się od tej, której staraliśmy się uniknąć. Początek był niezły, ale wkrótce rozpoczęła się jazda po muldach. Tym razem po ciemku, więc ryzyko przebicia miski olejowej znacznie większe. Znacznie większa jest też prędkość, z jaką po muldach porusza się Arkejdża.. hmm, o co chodzi? Po drodze mijamy zepsutą ciężarówkę, zza której wychodzi człowiek w turbanie i usiłuje nas zatrzymać, wygląda na to, że potrzebuje pomocy. Arkejdża patrzy na niego i dodatkowo przyśpiesza.. co jest grane?
Na co dzień przyjazny, pomocny a tu taki numer. Na dodatek zasuwa ze 30km/h na trasie identycznej do tej, którą dziś rano pokonywał ze z prędkością 5-10km/h. Samochód rzuca niemiłosiernie, ale Arkejdża ostro mknie przed siebie. Swoją drogą zastanawiam się jak Piotrek może spać z tyłu w takich warunkach? Ja też czuje się senny ale coś mi tu nie gra, więc raczej będę czuwał, żeby zobaczyć co tu się święci..


TURN OFF THE LIGHT! YOU ARE CHRISTIAN... (ang. ZGAŚ ŚWIATŁO! JESTEŚ CHRZEŚCIJANINEM...)

Ile jeszcze może trwać ta "kołysanka" prujemy tak już dobre 20min? Po drodze mijamy gliniane i słomiane chaty, a Arkejdża cały czas rozgląda się nerwowo. Zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle jedziemy dobrą trasą?
Wygląda mi to na jakąś szerszą ścieżką a nie żadną autostradę (!). Wyciągam mapę i zapalam światło.. zanim jeszcze zdążyłem rzucić na nią okiem podekscytowany Arkejdża gwałtownie gasi mi światło i rozgorączkowany łamanym angielskim tłumaczy. "Nie pal światła, Ty jesteś Chrześcijanin.. a tu są źli ludzie.. bardzo biedni i źli.. tu znikają ludzie i samochody. To MP district.. Ty jesteś biały.. ja hindu ale i ja nie jestem tu bezpieczny.. Samochód z delhi.. bardzo nie dobrze".

No to pięknie.. swoją drogą, w stresie bardzo poprawił mu się angielski.. Eh, czemu przed wyjazdem tak mu się nie poprawił? Nie mielibyśmy teraz niepotrzebnych wrażeń. Teraz i ja zaczynam się rozglądać. Miejsce faktycznie nie wygląda ciekawie, żadnych świateł, poza reflektorami naszego samochodu. Po bokach chaszcze i od czasu do czasu jakieś upiorne lepianki. Po drodze mijamy też pickupa, przy którym przy ognisku rozgrzewa się trzech jegomości w turbanach z przewieszonymi przez ramię dwururkami. Arkejdża mijając ich, zerka na nich nerwowo.. I ja patrzę, niepokój zaczyna mi się udzielać. Piotrek o niczym nie wie, "kołysanka" zadziałała na niego usypiająco. Nie będę go budził, po co i on ma się niepotrzebnie stresować. Po kolejnej pół godzinie szalonej jazdy, wjeżdżamy wreszcie na normalną nawierzchnię, a po chwili stajemy przed szlabanem.. Arkejdża wypuszcza z siebie powietrze, wyciera spocone czoło i pokazuje białe zęby w radosnym uśmiechu.. daliśmy radę..


MY HEART WAS POUNDING ! (ang. SERCE MI WALIŁO !)

Serce waliło mi jak młot! Kierowca demonstruje szczerząc się w szerokim uśmiechu. Piotrek zdążył się już obudzić, ale dopiero teraz mówię mu jakie ominęły go atrakcje. Stoimy na przejeździe, przed nami jeszcze dwa samochody, a po torach sunie pociąg. Po chwili, szlaban podnosi się i jedziemy dalej. Teraz już wszyscy możemy odetchnąć. Wyciągam mapę i uzgadniamy kierunek. Za góra dwie godziny powinniśmy dojechać do Kanpuru, a stamtąd już będzie z górki. Akurat ...po raz kolejny dane nam będzie przekonać się, czyją matką jest nadzieja ;) 


20 GODZIN

Po godzinie jazdy, nagle urwała nam się droga.. zwyczajnie skończyła się. Koniec, nie ma, jest za to znak mówiący, że droga zamknięta. Żadnej informacji, co i jak i gdzie, jeśli w ogóle jest jakiś objazd. Dookoła żywej duszy, tylko rozsypujące się śmieciodomki... sceneria rodem z "Resident Evil" czy "Silent Hill" albo innych produkcji traktujących o miastach, w których nie ma ludzi, za to za każdym rogiem czai się Zombi.
Obok nas przejeżdża samochód, jego kierowca również skonsternowany zatrzymuje się przed znakiem. Arkejdża wymienia się z nim uwagami, nie wysiadają. Chyba nie do końca sobie nawzajem ufają. Nic dziwnego, środek nocy i do tego ta upiorna atmosfera. Tamci podobno znają inną trasę, więc ruszamy za nimi. Arkejdża chyba nie bardzo im ufa, bo po kilku kilometrach zwalnia, żeby się od nich oddalić i dalej jedziemy już na własną rękę.
Zawzięcie studiuję mapę i szukam nam alternatywnej trasy. Nie jest dobrze wygląda na to, że musimy cofnąć się jakieś 70 km.. m a s a k r a.
Do tego nieszczęsnego Kanpuru, zostało nam przecież tylko 100km! Po cichu liczyłem, że zajedziemy do Agry za 4,5 godziny, a tu szykują się co najmniej 3-4 dodatkowe i to drogami lokalnymi.
Po ostatniej "autostradzie" boję się nawet pomyśleć, jak tu takowe wyglądają. No ale wyjścia nie ma, musimy jechać. Łatwo się zgubić w plątaninie słabo oznaczonych dróg, ale w końcu udaje nam się dojechać do jakiegoś postapokaliptycznego miasta.
Na ulicach znów żywej duszy, tylko rozsypujące się domki i przewalające wszędzie góry śmieci. Tylko patrzeć, jak zza rogu wysypie się stado Zombiaków ;)
Na szczęście zamiast na Zombi trafiamy na śpiącego policjanta. Jest trochę zdziwiony naszą obecnością, ale stara się pomóc. Okazuje się, że jesteśmy w Pradash. Pokazuje mu na mapie trasę, którą wymyśliłem, kiwa że ok, pokazuje kierunek i coś tam tłumaczy Arkejdży. Kierowca nie wygląda na przekonanego, ale jedziemy we wskazanym kierunku. Zamiast obiecanej prostej drogi pojawiają się kolejne rozdroża i zakręty. Jedziemy więc na czuja licząc, że to już koniec przygód.
W końcu dojeżdżamy do autostrady między Knapurem a Agrą.. N A R E S Z C I E !
Arkejdża już ledwie widzi na oczy, jest po północy a my podróżujemy od 6 rano. W Kajuraho byliśmy zaledwie 3 godziny, resztę czasu spędziliśmy w samochodzie. Piotrek trochę spał w między czasie, więc zmienia kierowcę, który w tej chwili jest już półprzytomny. I mi oczy już się powoli zamykają.
Do Agry zostało nam 3-4 godziny jazdy a tu droga jest co najmniej przyzwoita... i ja zamykam więc oczy choć na chwilę... Koniec końców do hotelu zajechaliśmy na 5 rano. Z googlowych 5 i pół godziny zrobiło się 11 (!) łącznie przez ostatnią dobę 20 godzin spędziliśmy w samochodzie. No ale teraz możemy się już wreszcie normalnie zdrzemnąć. Jutro czeka nas kolejny dzień pełen wrażeń. Oby choć odrobinę nudniejszy od dzisiejszego ;) 

Na zakończenie trasa jaką przyszło nam ostatecznie pokonać:









Piotr Meller, SJSW