Dziennik z podróży Piotra Mellera
ZANZIBAR - DOOKOŁA WYSPY
Fot.1 - "Biały Żagiel"
Fot.2 - "Rajski Parking"
WSTĘP
Zanzibar jest archipelagiem składającym się z kilku małych wysepek i dwóch dużych o wdzięcznych, egzotycznie brzmiących nazwach Pemba i Unguja. Druga z nich, często nieformalnie określana mianem Zanzibaru jest bohaterką niniejszego foto-dziennika :) Na początek kilka informacji geograficznych.
Otóż Zanzibar dryfuje sobie majestatycznie po Oceanie Indyjskim w odległości około 35km od Afrykańskiego kontynentu. Wbrew pozorom, wyspa nie jest znowu taka mała, ma nieco ponad 100km długości i jest szeroka na około 30km. Jej powierzchnia to w przybliżeniu 2500 km2. Nie dość, że wyspa jest całkiem spora, to jeszcze do tego gęsto zaludniona. Z tego co wiem, na dzień dzisiejszy zamieszkuje ją blisko milion Zanzibarczyków. Główne atrakcje wyspy to oczywiście złote plaże, palmy, lazurowe wody Oceanu Indyjskiego, malownicze wioski rybackie i, jak piszą w przewodnikach, "jedyne funkcjonujące średniowieczne miasto wschodniej Afryki" czyli słynne Stone Town (z ang. Kamienne Miasto). Temu ostatniemu poświęcę kolejne dwie odsłony niniejszego dziennika. W dzisiejszej części zajmiemy się głównie rajskim obliczem wyspy. Zapraszam do oglądania zdjęć. :)
Otóż Zanzibar dryfuje sobie majestatycznie po Oceanie Indyjskim w odległości około 35km od Afrykańskiego kontynentu. Wbrew pozorom, wyspa nie jest znowu taka mała, ma nieco ponad 100km długości i jest szeroka na około 30km. Jej powierzchnia to w przybliżeniu 2500 km2. Nie dość, że wyspa jest całkiem spora, to jeszcze do tego gęsto zaludniona. Z tego co wiem, na dzień dzisiejszy zamieszkuje ją blisko milion Zanzibarczyków. Główne atrakcje wyspy to oczywiście złote plaże, palmy, lazurowe wody Oceanu Indyjskiego, malownicze wioski rybackie i, jak piszą w przewodnikach, "jedyne funkcjonujące średniowieczne miasto wschodniej Afryki" czyli słynne Stone Town (z ang. Kamienne Miasto). Temu ostatniemu poświęcę kolejne dwie odsłony niniejszego dziennika. W dzisiejszej części zajmiemy się głównie rajskim obliczem wyspy. Zapraszam do oglądania zdjęć. :)
Fot.3 - "Przed Siebie"
Fot.5 - "Baldachimy"
WELCOME TO ZANZIBAR, czyli WITAMY NA ZANZIBARZE
Jak się okazuje, dostanie się na wyspę również wiąże się z różnej maści egzotycznymi przyjemnościami. Jako sposób transportu z kontynentu na oddaloną o kilkadziesiąt km wyspę wybraliśmy drogę morską. Prom, co prawda, dla wszystkich ten sam, za to różne taryfy dla pasażerów. Rezydenci płacą 20$ od łebka a Muzungu tacy jak my po 40$. Na dodatek kasjer zażyczył sobie po 5$ za jako jak to określono "Departure Tax" (ang. Podatek Odjazdowy). Nie dostał, dla zasady :) Wypływamy o godzinie 10:30, planowo powinniśmy być na 12:00. Na miejscu ma na Nas czekać wynajęty samochód. Wynajęty na gębę i po znajomości, bez zbędnej papierkowej roboty, za to z solidnym przebiegiem ;) Kilkuletnia Suzuki Vitara pali jak smok, ale na jazdę po tropikalnej wyspie nadaje się znakomicie. Do celu dopływamy na czas, po drodze oglądam błękitną taflę oceanu Indyjskiego na przemian z kinówką (ma się rozumieć z pirackiej płyty) jakiejś Bollywoodzkiej superprodukcji puszczanej na 14calowym telewizorze. Film jest mało taneczny, za to mocno sensacyjny. Coś jak połączenie Romeo i Julii z Egzorcystą. Na końcu, standardowo wszyscy tańczą i śpiewają, jak to w Bollywoodzkich filmach, a dobro i miłość zwycięża piekielną klątwę i ciemne moce :)
Po niezwykle zajmującym i pouczającym seansie udaję się na pokład, bo na na horyzoncie właśnie pojawiła się przyprawowa wyspa. Trzeba przyznać, że panorama Stone Town robi wrażenie, do tego lazurowa tafla wody, złoty piasek i kolorowe łódki. Zapowiada się naprawdę ciekawie :) Zanim jednak dostaniemy się na wyspę, czeka nas jeszcze odprawa. Tradycyjnie, już wpisujemy na kolorowych kartach emigracyjnych jakiś idiotyczny zawód. Chyba dla odreagowania, bo te wszystkie papierki i wszechobecna w tropikach biurokracja (prawdopodobnie pozostałość po obecności w tych stronach Brytyjczyków) nijak mają się do ogólnie panującego tam bałaganu. Po załatwieniu formalności wreszcie jesteśmy na wyspie. Dość szybko pojawia się człowiek z samochodem. Z wcześniej przeprowadzonego "wywiadu środowiskowego" wynika, że trzeba mieć miejscowe prawo jazdy. Hmm, a co jak się nie ma? Wtedy każdemu napotkanemu patrolowi trzeba płacić łapówkę. Cały myk polega na tym, żeby mieć w portfelu nie więcej niż 2000-3000 szylingów. Jak mundurowy zobaczy, że jest więcej, taryfa uznaniowa będzie odpowiednio wyższa. Biorąc pod uwagę, że kontrole są częste (jak się później okazało, zatrzymywano nas co najmniej 3-4 razy dziennie) szybko poszlibyśmy z torbami. Ale jest inny sposób. Facet od samochodu oferuje nam, że załatwi miejscowe prawo jazdy w pół godziny za opłatą, uwaga 10$ ! To rozumiem, zresztą nawet jak wciśnie nam ciemnotę od takiej kwoty specjalnie nie zbiedniejemy :) Jak się potem okazało, papier był legalny i pełnoprawny. Do dziś nie zapomnę widoku kolejnych funkcjonariuszy ochoczo lecących z uśmiechem na spotkanie Muzungu (Biali) i momentu w którym na widok "oficjalnego" dokumentu uśmiech powoli znikał z ich tworzy. W końcu do jednego po raz trzeci mijanego patrolu wypaliłem "A my się już dzisiaj poznaliśmy". Mina zagadniętego w ten sposób oficera mówiła sama za siebie. Eh, bezcenne wspomnienia :)
Po niezwykle zajmującym i pouczającym seansie udaję się na pokład, bo na na horyzoncie właśnie pojawiła się przyprawowa wyspa. Trzeba przyznać, że panorama Stone Town robi wrażenie, do tego lazurowa tafla wody, złoty piasek i kolorowe łódki. Zapowiada się naprawdę ciekawie :) Zanim jednak dostaniemy się na wyspę, czeka nas jeszcze odprawa. Tradycyjnie, już wpisujemy na kolorowych kartach emigracyjnych jakiś idiotyczny zawód. Chyba dla odreagowania, bo te wszystkie papierki i wszechobecna w tropikach biurokracja (prawdopodobnie pozostałość po obecności w tych stronach Brytyjczyków) nijak mają się do ogólnie panującego tam bałaganu. Po załatwieniu formalności wreszcie jesteśmy na wyspie. Dość szybko pojawia się człowiek z samochodem. Z wcześniej przeprowadzonego "wywiadu środowiskowego" wynika, że trzeba mieć miejscowe prawo jazdy. Hmm, a co jak się nie ma? Wtedy każdemu napotkanemu patrolowi trzeba płacić łapówkę. Cały myk polega na tym, żeby mieć w portfelu nie więcej niż 2000-3000 szylingów. Jak mundurowy zobaczy, że jest więcej, taryfa uznaniowa będzie odpowiednio wyższa. Biorąc pod uwagę, że kontrole są częste (jak się później okazało, zatrzymywano nas co najmniej 3-4 razy dziennie) szybko poszlibyśmy z torbami. Ale jest inny sposób. Facet od samochodu oferuje nam, że załatwi miejscowe prawo jazdy w pół godziny za opłatą, uwaga 10$ ! To rozumiem, zresztą nawet jak wciśnie nam ciemnotę od takiej kwoty specjalnie nie zbiedniejemy :) Jak się potem okazało, papier był legalny i pełnoprawny. Do dziś nie zapomnę widoku kolejnych funkcjonariuszy ochoczo lecących z uśmiechem na spotkanie Muzungu (Biali) i momentu w którym na widok "oficjalnego" dokumentu uśmiech powoli znikał z ich tworzy. W końcu do jednego po raz trzeci mijanego patrolu wypaliłem "A my się już dzisiaj poznaliśmy". Mina zagadniętego w ten sposób oficera mówiła sama za siebie. Eh, bezcenne wspomnienia :)
Ale dość już wspominek i opowieści, pora na przejażdżkę po wyspie :)
Fot.6 - "Rowerzysta i Baobab"
Fot.7 - "I znów to samo tyle, że z bliska. Przyznacie, że kawał drzewa :)"
Fot.8 - "Typowa Zanzibarska osada"
Fot.9 - "Droga przez wioskę"
Fot.10 - "Zanzibarski Highway"
Fot.11 - "Przeprawa"
Fot.12 - "Korek po Zanzibarsku i nasza pseudo-terenówka"
Fot.13 - "W drodze do szkoły"
Fot.14 - "VuVuZela, czyli znana z ostatnich Mistrzostw Świata piekielna trąba namiętnie używana przez afrykańskich kibiców piłkarskich :)"
Fot.15 - "Kolejna z licznych Zanzibarskich wiosek"
NIEDOSZŁE NURKOWANIE Z DELFINAMI ORAZ HISTORIA Z BALDACHIMEM
I tu nadeszła pora na arcyciekawą przypowieść o pomysłowości miejscowych przedsiębiorców. :)
Otóż wymarzyliśmy sobie nurkowanie z delfinami. A czemu by nie? Tyle tylko, że jak zwykle mieliśmy dość napięty harmonogram. Do tego, nieubłaganie zbliżała się pora deszczowa i lada chwila mogło się na dobre rozpadać, a wtedy to już kapota. Nie ma co zbyt długo czekać, trzeba rozejrzeć się za odpowiednim "biurem podróży". Te, jak to w krainach tropikalnych, były akurat wszędzie. Nie dość, że mobilne, to jeszcze na domiar złego wyjątkowo cwane i nachalne. Jednego z takich egzemplarzy spotkaliśmy na jednej z malutkich plaż.
Na dzień dobry wręczył nam wizytówkę, na której wielkimi jak byk literami widniało "Managing Director" oraz imię i nazwisko nastoletniego przedsiębiorcy. :) Po krótkich targach i sprawdzeniu wiarygodności firmy w pobliskim hoteliku okazało się, że prezes jest pomocnikiem miejscowego rybaka, któremu podprowadza od czasu do czasu łódkę i paliwo, by dorobić co nieco na boku. Zaproponowanej ceny dobrze nie pamiętam (chyba lepiej niż 50$ za godzinną przejażdżkę), ale była równie optymistyczna, co funkcja jaką sprawował według swojej wizytówki. Koniec końców, zdecydowaliśmy się spróbować szczęścia na innej plaży z innym przedsiębiorcą, bo już zdążyliśmy się zorientować w hoteliku, że w tym akurat miejscu z delfinami było raczej krucho.
Na kolejnej plaży szybko otoczyło nas stadko potencjalnych przewoźników. Ceny różne, w końcu zeszliśmy do 30$ (z wliczonym podatkiem na ochronę środowiska).;)
Ostatecznie nie zdecydowałem się na wypożyczenie zestawu do nurkowania. Pogoda robiła się nieciekawa (zaczęło lekko padać), ponadto wypłukana w wiadrze z breją maska z rurką do oddychania jakoś mnie nie przekonały ;) Inna sprawa, że nie było pewności czy uda się nam w ogóle spotkać delfiny bo: raz, delfiny najłatwiej spotkać około 5 rano a teraz jest 15-sta, dwa: pogoda jest delikatnie mówiąc taka sobie. No ale nie ma że boli, płyniemy. Łódka miała być zadaszona jako, że zaczynało padać, a mi marzyło się zrobienie delfinom chociaż kilku zdjęć. Dwuosobowa firma zapewniła nas, że będzie okazja. Wsiedliśmy więc na początek (przynajmniej tak nam się wtedy wydawało) do małej łódki bez dachu, za to z małym silniczkiem i ruszyliśmy w morze. Na horyzoncie bujały się dostojnie większe zadaszone jednostki, do których jak zrozumieliśmy mieliśmy się za chwilę przesiąść. Z tym większym zdziwieniem stwierdziliśmy, że chwilę później, zamiast zaparkować przy jednej z nich, mijamy je i płyniemy coraz głębiej w morze. O co chodzi, pytam. "No problem" słyszę, chłopaki mają plan! Wyciągają spod jednej z ławek stęchły kawałek brezentu i tłumaczą, że jak na dobre się rozpada, to staną nad nami we dwóch trzymając nam nad głową (za cztery rogi) tak skonstruowany baldachim. Jako, że mam dość bujną wyobraźnię (choć jak widać nie aż tak bujną, jak wyobraźnia naszych przewodników) zaraz stanął mi ten obraz przed oczyma i ręce mi opadły... Na szczęście nie rozpadało się na dobre i trochę tylko pokropiło. Po 20 minutach zobaczyliśmy pierwsze delfiny, potem kolejne. Nie były skore do zabawy, bo nie ta pora i nie te okoliczności przyrody... ale były i to chyba najważniejsze. Nie udało się ich zobaczyć w pełnej okazałości, ale zawsze to ssaki na wolności, a nie w oceanarium czy innym Zoo. :)
Ostatecznie rejs skróciliśmy z godziny do jakiś 40min (bo zaczynało coraz mocniej padać), co wyraźnie spodobało się naszym przewodnikom. Nie spodobał im się natomiast dorzucony im ode mnie "podatek od robienia wałków" i w rezultacie zamiast 30 dostali 20 dolarów, dla zasady bo nie lubię jak się mnie próbuje oszukać :)
Otóż wymarzyliśmy sobie nurkowanie z delfinami. A czemu by nie? Tyle tylko, że jak zwykle mieliśmy dość napięty harmonogram. Do tego, nieubłaganie zbliżała się pora deszczowa i lada chwila mogło się na dobre rozpadać, a wtedy to już kapota. Nie ma co zbyt długo czekać, trzeba rozejrzeć się za odpowiednim "biurem podróży". Te, jak to w krainach tropikalnych, były akurat wszędzie. Nie dość, że mobilne, to jeszcze na domiar złego wyjątkowo cwane i nachalne. Jednego z takich egzemplarzy spotkaliśmy na jednej z malutkich plaż.
Na dzień dobry wręczył nam wizytówkę, na której wielkimi jak byk literami widniało "Managing Director" oraz imię i nazwisko nastoletniego przedsiębiorcy. :) Po krótkich targach i sprawdzeniu wiarygodności firmy w pobliskim hoteliku okazało się, że prezes jest pomocnikiem miejscowego rybaka, któremu podprowadza od czasu do czasu łódkę i paliwo, by dorobić co nieco na boku. Zaproponowanej ceny dobrze nie pamiętam (chyba lepiej niż 50$ za godzinną przejażdżkę), ale była równie optymistyczna, co funkcja jaką sprawował według swojej wizytówki. Koniec końców, zdecydowaliśmy się spróbować szczęścia na innej plaży z innym przedsiębiorcą, bo już zdążyliśmy się zorientować w hoteliku, że w tym akurat miejscu z delfinami było raczej krucho.
Na kolejnej plaży szybko otoczyło nas stadko potencjalnych przewoźników. Ceny różne, w końcu zeszliśmy do 30$ (z wliczonym podatkiem na ochronę środowiska).;)
Ostatecznie nie zdecydowałem się na wypożyczenie zestawu do nurkowania. Pogoda robiła się nieciekawa (zaczęło lekko padać), ponadto wypłukana w wiadrze z breją maska z rurką do oddychania jakoś mnie nie przekonały ;) Inna sprawa, że nie było pewności czy uda się nam w ogóle spotkać delfiny bo: raz, delfiny najłatwiej spotkać około 5 rano a teraz jest 15-sta, dwa: pogoda jest delikatnie mówiąc taka sobie. No ale nie ma że boli, płyniemy. Łódka miała być zadaszona jako, że zaczynało padać, a mi marzyło się zrobienie delfinom chociaż kilku zdjęć. Dwuosobowa firma zapewniła nas, że będzie okazja. Wsiedliśmy więc na początek (przynajmniej tak nam się wtedy wydawało) do małej łódki bez dachu, za to z małym silniczkiem i ruszyliśmy w morze. Na horyzoncie bujały się dostojnie większe zadaszone jednostki, do których jak zrozumieliśmy mieliśmy się za chwilę przesiąść. Z tym większym zdziwieniem stwierdziliśmy, że chwilę później, zamiast zaparkować przy jednej z nich, mijamy je i płyniemy coraz głębiej w morze. O co chodzi, pytam. "No problem" słyszę, chłopaki mają plan! Wyciągają spod jednej z ławek stęchły kawałek brezentu i tłumaczą, że jak na dobre się rozpada, to staną nad nami we dwóch trzymając nam nad głową (za cztery rogi) tak skonstruowany baldachim. Jako, że mam dość bujną wyobraźnię (choć jak widać nie aż tak bujną, jak wyobraźnia naszych przewodników) zaraz stanął mi ten obraz przed oczyma i ręce mi opadły... Na szczęście nie rozpadało się na dobre i trochę tylko pokropiło. Po 20 minutach zobaczyliśmy pierwsze delfiny, potem kolejne. Nie były skore do zabawy, bo nie ta pora i nie te okoliczności przyrody... ale były i to chyba najważniejsze. Nie udało się ich zobaczyć w pełnej okazałości, ale zawsze to ssaki na wolności, a nie w oceanarium czy innym Zoo. :)
Ostatecznie rejs skróciliśmy z godziny do jakiś 40min (bo zaczynało coraz mocniej padać), co wyraźnie spodobało się naszym przewodnikom. Nie spodobał im się natomiast dorzucony im ode mnie "podatek od robienia wałków" i w rezultacie zamiast 30 dostali 20 dolarów, dla zasady bo nie lubię jak się mnie próbuje oszukać :)
Fot.16 - "Wyruszamy w poszukiwaniu Delfinów"
Fot.17 - "Cała Naprzód"
Fot.18 - "Jeden z napotkanych Delfinów"
Może nie wszystko potoczyło się po naszej myśli, ale uważam, że i tak było warto. Jeśli kiedykolwiek ponownie wybiorę się na Zanzibar, będę już wiedział gdzie i kiedy szukać delfinów.
Na pewno też nie zapomnę zestawu do nurkowania, bo na miejscowe raczej niestety nie ma co liczyć ;)
Póki co, wszystko wygląda bardzo pięknie ale obawiam się, że Zanzibar to nie tylko rajskie plaże, delfiny i malownicze wioski rybackie. Popatrzcie sami:
Fot.19 - "Jedna z mniej malowniczych osad..."
...oraz "Sklep Odzieżowy" z ubraniami pochodzącymi najpewniej z datków obywateli państw zachodnich:
Fot.20 - "Jak widać na brak towaru miejscowi biznesmeni nie narzekają"
Fot.21 - "Chyba tylko z jego ekspozycją nie najlepiej sobie radzą"
Ale to jeszcze nic. Jednym z najdziwniejszych widoków jakie przyszło mi zobaczyć na wyspie było blokowisko gdzieś pośrodku dżungli, a w nim rozradowane naszym widokiem dzieciaki:
Fot.22
Fot.24
Fot.25
I znów ruszamy w drogę...
Fot.26 - "Zawsze (i wszędzie) Coca Cola"
Fot.27 - "Pędząca Dala Dala, czyli miejscowy autobus"
Ale nawet w pędzie nie wolno zapominać o bezpieczeństwie. Więc na motor tylko w kasku :)
Fot.28 - "Cyklista"
Ale zaraz, zaraz... przecież ludzie to przecież nie jedyni mieszkańcy Zanzibaru:
Fot.29
Fot.30
Fot.31
Małpiszony oczywiście przyłapane na wolności. Przyznacie, że pozują lepiej niż nie jedna zawodowa modelka? ;)
Zwłaszcza daleki kuzyn z fotografii 30 i 31 to wyjątkowo wdzięczny i rzadki egzemplarz. Otóż jest to Kolobus Czerwony, występujący obecnie tylko i wyłącznie na Zanzibarze. Niestety, wszędzie indziej tę niezwykle sympatyczną małpkę już dawno wybili kłusownicy.
Poza małpiszonami są też na wyspie stworzenia znacznie mniejsze. Oto jedno z tych, które w tropikach tak bardzo umilają zasypianie :)
Fot.32 - "Krykiet"
Po rajdzie przez wyspę i spacerze przez dżungle wracamy na nabrzeże Zanzibar City:
Fot.33
Traf chciał, że trafiliśmy na odbywający się właśnie spontaniczny konkurs skoków do wody. Trzeba przyznać zawodnikom, że i poziom wysoki i dalekie loty.
Styl jak się możecie domyślać dowolny a ocenia zgromadzona na nabrzeżu publiczność :)
Fot.34
Fot.35
Fot.36 - "Beczka Śmiechu"
Przy okazji konkursu powstał mały serial, którą roboczo nazwałem "Oszukać Grawitacje" :) Zapraszam serdecznie do oglądania:
Fot.37
Fot.38
Fot.39
Zrobiłem też ujęcie po-klatkowe jednego ze skoczków. Przyznacie, że nie brakuje im odwagi :)
Fot.40 - "Skoczkorama"
I jeszcze wybrane zdjęcia w pełnej okazałości:
Fot.41
Fot.42
Starczy już? A gdzie tam, na deser jeszcze dwóch Zanzibarskich skoczków :)
Fot.43
Fot.44
Jednak na tym, wieczorne mini-igrzyska wcale się nie skończyły. Kawałek dalej odbywał się zacięty mecz piłki nożnej. Trzeba przyznać, że chłopaki na słabą kondycję raczej nie narzekali.
Fot.45
Fot.46
Fot.47
I to już prawie wszystko. Prawie... bo jak na rajską wyspę przystało dzień kończy się bajecznym zachodem słońca:
Fot.48
Fot.49
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz